Reportaż ze Zwardonia

Jest to krótkie (w porównaniu z 7 dniami pobytu...) sprawozdanie z wyjazdu Połączonych Sił Mat-Przyru na obóz narciarski w Zwardoniu w ostatnich dniach lutego 1998 roku.

Niedziela, 22 lutego

Wyjazd o 700 spod szkoły. Jakiekolwiek spóźnienia nie były uwzględniane (Profesor Natorf kazał odjeżdżać o 701, gdy jeszcze nie było wiadomo, czy są wszyscy) . Podróż była bardzo przyjemna, choć jedyne dwa postoje, przy dużych ilościach napojów chłodzących typu Coca-Cola, była to zbyt mała ilość czasu na wypróżnienie wszystkich pęcherzy całego mat-przyru. Resztę czasu umilali nam koledzy, szukający odpowiedniej stacji na walkmenie. Musieli oczywiście wysłuchać meczu hokejowego między Rosją a Czechami. Niestety, w miarę oddalania się od Warszawy audycji coraz bardziej nie było słychać. Pomysłowi koledzy przyczepiali sprzęt do dziwnych przedmiotów stanowiących wyposażenie autokaru, chcąc oczywiście "złapać falę". Doszło do tego, że trzymali radio na zewnątrz autokaru. Wszystko skończyło się Happy Endem : Rosja - Czechy 0:1.Do Zwardonia szczęśliwie dojechaliśmy około 1600. Ku naszemu "zdziwieniu" nie było śniegu...

Poniedziałek, 23 lutego

Dostaliśmy na dzisiaj instrukcje związane z jazdą na nartach. Nie byliśmy przekonani co do słuszności tezy: "dzisiaj będziemy jeździć na nartach". A jednak. Do Rysianki dojechaliśmy autokarem. Na szczyt musieliśmy wejść około 500m. Jednak jest to optymalna różnica wysokości, natomiast długość czarnego szlaku to jedyne 5km. Do pewnego miejsca marsz z całym wyposażeniem. Po 1,5h zauważyliśmy dach schroniska. Jakiż to był fascynujący widok! Euforia szybko minęła, gdy założyliśmy narty. Nasze czterylitery ze zbyt dużą częstotliwością stykały się (łagodnie powiedziane) ze śniegiem. Mimo to wróciliśmy do Zwardonia szczęśliwi i uśmiechnięci. Inna grupa ludzi (bojący się nart), która cały czas chodziła po górach, odwiedziła Zwardoń główny. Sądzę, że także było ciekawie. Po jedzonku grupa zaawansowanych chodziarzy zmieniła się w ludzi z nartami. Nie było to, z pewnych względów, fascynujące dla prof. Kosmowskiej. Podsumowując, liczba nart do niesienia jutro na Rysiankę zwiększyła się o kilka par.

Wtorek, 24 lutego

Dzisiaj kolejne wejście na Rysiankę. Pogoda fascynująca: 10oC, słońce, widoczność świetna. Korzystając z okazji, dyskutowaliśmy z prof. Słojewskim o górach rozciągających się na horyzoncie. Profesor twierdził, że owe góry są to wzniesienia słowackie, natomiast przewodnik uważał, że to Alpy. No cóż... Należałoby chyba wypośrodkować...Po posiłku stwierdziliśmy, że w związku z nadeszłymi okolicznościami (Ostatki) trzeba zrobić, potocznie mówiąc, imprezę. Skończyło się na skakaniu po łóżkach w rytm muzyki... A sen był po tym ciężki okropnie!

Środa, 25 lutego

Wejście na szczyt było okropnie męczące. Aura nie sprzyjała. Na Rysiance padał śnieg, widoczność zerowa. Natomiast u podnóża góry deszcz, wiatr. Ogólnie: tragizm. Około południa pogoda radykalnie się zmieniła. Jazda na nartach szła wspaniale, a i w sercach sportowców-mat-przyrowców zrobiło się cieplej. Schodząc, niestety, zastaliśmy pogodę taką jak rano. Śnieżek powoli przemieniał się w deszcz. W takich okolicznościach musiała nastąpić rozmowa z profesorem od geografii. Udowadnialiśmy mu, że jest to ("deszcz-śnieg") spowodowane różnicą temperatur. Oczywiście, zgodził się z nami. Nie ma to jak logiczne myślenie uczniów Hoffmanowej. Posiłek zjedliśmy w ciągu 15 minut, nie pozostawiając nic nawet Łacie.

Czwartek, 26 lutego

Dzisiaj ostatni dzień nart. 50% ludności "nartującej" była wykończona. Po ciężkim wejściu na szczyt większość można było zobaczyć w schronisku popijającą gorącą czekoladę. Właśnie dzisiaj należało znieść narty z powrotem do Zwardonia. Do pewnego momentu naszej trasy sprzęt zwiózł ratrak. A razem z nim...! Ach! Niegodziwi, wygodniccy mat-przyrowcy! Kilka osób zjechało ratrakiem! A my, cała reszta, musieliśmy schodzić o własnych siłach! Musieli zostać ukarani. Wszyscy poszkodowani chwycili za broń: śnieg (jego resztki). Kilkanaście kul trafiło w niegodziwców. Zemsta została dokonana. Wszyscy wiedzą o tym, że mat-przyrowcy nie są mściwi i pamiętliwi, więc już po 10 minutach wygodniccy byli w miarę normalnym stanie. Dzień ciekawy.

Piątek, 27 lutego

Dzisiaj cały obóz podzielił się na dwie grupy: ambitnych i mniej ambitnych. Ci pierwsi poszli na wycieczkę w góry z profesorem Natorfem. Błądzili troszeczkę, lecz (bohaterowie) znaleźli drogę! Wycieczce tej towarzyszyła piękna, słoneczna pogoda oraz, oczywiście, dobre humory wraz z uśmiechami na ustach. Głównymi atrakcjami były: turlanie się ze stoku oraz gra w goryla. Grupa mniej ambitna wybrała się autokarem (burżuje!) na Słowację. Tam chodzili po sklepach i wykonywali tym podobne fascynujące czynności. Po posiłku pan Caputa wygłosił wykład na temat kupna nart, butów itp., itd. Ciekawe, nie powiem... Wieczorem w obozie koncentracyjnym profesora Natorfa odbyła się fascynująca dyskusja. Obawiam się, że znów zabrakło nam argumentów... Pakowanie się nie było ciekawe, a poza tym przygnębiające.

Sobota, 28 lutego

Dzień wyjazdu. Wiedzieli o tym wszyscy, lecz kryli się z tym, jak mogli. Nadrabianie miną także nie wyszło. Dzisiaj także nastąpił podział obozu, lecz w innych proporcjach (oczywiście, założenie to samo: mniej i bardziej ambitni). Bardziej ambitni wracali do Warszawy pociągiem, cała reszta autokarem. Ambitni mieli przesiadkę i 3h wolnego czasu w Bielsku-Białej. Jak się okazało, mniej ambitni także znaleźli się w tym mieście! Autokar...się zepsuł. Ambitni dojechali do stolicy 1,5h wcześniej od autokarowiczów. Na jednych i drugich czekali rodzice. Dopadli biednych mat-przyrowców... Podsumować można tylko w jeden sposób:

WSZYSTKO, CO DOBRE, SZYBKO SIĘ KOŃCZY (niestety)