Cima Presanella 3558m


2 listopada 2001

Przedłużony weekend Wszystkich Świętych (czwartek-niedziela), jak to już weszło w tradycję jesienią 2001, miał być słoneczny i ciepły - po włoskiej stronie Alp zapowiadano +23C! Zmarnowanie takiej pogody byłoby zbrodnią, więc zaplanowałem kolejny wypad w góry. Tym razem postanowiłem wybrać się w masyw Adamello-Presanella, na zachód od Trento. Monte Adamello i Cima Presanella to dwa spore szczyty (oba nieco powyżej 3500mnpm) leżące po dwóch stronach dużej doliny Val Genova. Znalazłem w internecie opisy trasy wiodących na szczyt - podejście na Presanellę (3558mnpm) miało być nieco krótsze, bo samochodem dawało dojechać się na prawie 2200mnpm, za to trudniejsze technicznie - klasa szlaku PD, maksymalne trudnośći II. Wymagało więc zabrania sprzętu do asekuracji, czyli dołożenia do plecaka dobrych paru kilogramów ekwipunku. Na minimalnie niższy Adamello (3539mnpm) trzeba było podejść więcej (start z 1650mnpm), ale za to trudności nie było żadnych, więc można było wybrać się na lekko. Zdecydowałem więc spróbować najpierw w czwartek Presanelli, a dzień później Adamella. Tuż przed wyjazdem plany uległy modyfikacji - w ostatniej chwili, już w środę po południu, okazało się że ma ochotę pojechać ze mną Andi Weiler, mój partner z treningów na ściance wspinaczkowej. Ponieważ nie miał on kompletu ekwipunku niezbędnego na taką wyprawę, zajrzeliśmy jeszcze przed wyjazdem do sklepu sportowego (mój ulubiony w Monachium: Sport Schuster na Rosenstrasse, 6 pięter, w większości poświęconych outdoor sports). Sam też skorzystałem z okazji i kupiłem sobie raki z mocowaniem pasującym do skórzanych butów, tak żebym nie musiał zawsze chodzić w moich ultraekstremalnych i proporcjonalnie niewygodnych plastikowych skorupach Asolo. Zanim wyjechaliśmy z miasta, zrobiła się już prawie 21 - za późno żeby dojechać pod Presanellę i następnego dnia przed świtem zacząć podejście.

Lago di Garda Zamiast tego pojechaliśmy kawałek dalej na południe, do Arco, i w czwartek powspinaliśmy się trochę w skałkach. "Trochę", bo tłum kłebiący się pod ścianami miał rozmiar proporcjonalny do jakości pogody - we wszystkich popularnych rejonach do dróg robiły się kolejki. Rejon Nago No, ale temperatury były takie, że ludzie wspinali się nawet BEZ podkoszulek! Zdołaliśmy dopchać się tylko do kilku dróg, ale i tak miałem prawdziwą frajdę - wspinałem się w skałkach po raz pierwszy po ponad 4 latach przerwy. Ku memu zdumieniu, nawet z formą nie było najgorzej - z jednym "blokiem" (czyli odpoczynkiem wisząc na linie) poprowadziłem drogę 6a+, a takie trudności były na granicy moich możliwości nawet w najlepszych czasach! Po zmroku wróciliśmy do Arco na pizzę i po kolacji pojechaliśmy pod Presanellę, odległą o około 60km. Końcówka podjazdu była dość emocjonująca - u wlotu w boczną drogę wiodącą do schroniska Cressanelli stała wielka tablica z dłuższym tekstem po włosku, z którego zrozumieliśmy tylko tytuł: "Grave Pericolo", czyli śmiertelne niebezpieczeństwo, i słowo ponte - most. Istotnie był na początku jakiś most nad potokiem, ale wyglądał raczej solidnie, więc przejechaliśmy bez problemów i oczekiwaliśmy poważniejszych horrorów wyżej. Wlekliśmy się powolutku w górę stromą i krętą dróżką, najpierw asfaltową, potem coraz gorszą gruntową, miejscami na granicy możliwości samochodu. W pewnym momencie droga się po prostu skończyła - żadnych niebezpieczeństw nie stwierdziliśmy, ryzykowny musiał być ten pierwszy most. Niestety, nie stwierdziliśmy także schroniska - po ciemku musieliśmy minąć jakiś rozjazd i wjechaliśmy za wysoko, zamiast schroniska przy drodze stały tylko budynki małej stacji energetycznej (w dolinie poniżej nas była mała hydroelektrownia). Nie chciało nam się szukać po nocy właściwej drogi, więc zdecydowaliśmy się przespać w namiocie.

Brzask nad Brentą Noc była całkowicie bezchmurna i bardzo jasna - pełnia księżyca. Widoki wspaniałe Zorza poranna - Łysy pięknie podświetlał zębaty grzebień masywu Brenty po drugiej stronie doliny z której podjechaliśmy. Niestety, jak zwykle przy bezchmurnym niebie, zrobiło się też bardzo zimno - już wieczorem wszystkie kałuże zamarzły na twardo. Biwak okazał się nieprzyjemny, przynajmniej dla mnie - kupiłem sobie niedawno nowy śpiwór, gwarantujący komfort do -12C, Lago Nero ale w naprawdę niskich temperaturach spałem w nim po raz pierwszy i nie zacieśniłem go odpowiednio wokół szyi i barków. W rezultacie w nogi było mi ciepło, Księżyc ale wyżej zimne powietrze dostawało się do środka i solidnie zmarzłem. Noc raczej przedrzemałem niż przespałem i o 5 obudziłem się wstrząsany dreszczami, tuż przed tym jak zadzwonił budzik. Termometr w moim zegarku pokazywał -0.1C w namiocie - na zewnątrz musiało być co najmniej -10C, a pewnie zimniej, kilkanaście stopni mniej niż na biwaku pod Monte Rosa. Świt Zdecydowanie się na wyjście ze śpiwora wymagało sporego wysiłku woli... Zaczęliśmy od przebiegnięcia się kawałek, żeby trochę odtajać, po czym zjedliśmy mini-śniadanie - po bułce z kawałkiem sera popitej Colą Rifugio Segantini (Colę przezornie zabrałem na noc do śpiwora, więc jej picie nie groziło natychmiastowym popękaniem szkliwa na zębach). Zwinęliśmy biwak wrzucając rzeczy luzem do auta i tuż przed świtem, o 6.20, wyruszyliśmy. Kwadrans póżniej doszliśmy nad jeziorko Lago Nero i równocześnie zaczęło jaśnieć. Wschód słońca rzucił nas na kolana - coś niesamowitego. Nad masywem Brenty, niebo i warstewka strzepiastych chmur zaświeciły głęboką czerwienią, w tym samym czasie na zachodzie za grań powoli zachodził bardzo jeszcze jasny księżyc, a wszystko odbijało się w idealnie spokojnej powierzchni jeziora - lustrzana powierzchnia była tak gładka, jakby to była rtęć a nie woda. Obaj mieliśmy aparaty załadowane slajdami, więc mimo zimna zrobiliśmy dłuższą przerwę na plener fotograficzny filmując kolejne stadia brzasku. W końcu niebo pojaśniało już całkiem, widoki zrobiły się mniej spektakularne i poszliśmy dalej, do schroniska Segantini na 2373mnpm. Różnica wysokości między Lago Nero i schroniskiem nie była wielka, ale dojście okazało się czasochłonne - ścieżka prowadziła przez niewielką przełęcz, a potem długim trawersem ze sporymi obniżeniami i podejściami. W Rifugio Segantini znaleźliśmy się o 8.20, obejrzeliśmy sobie otwarty winter room ("bivacco invernale") i od razu ruszyliśmy dalej.

Podejście na Bocchetta di Monte
  Nero Powyżej schroniska nieznakowana (poza samym początkiem), ale wyraźna ścieżka Lodowe oko prowadziła kilkaset metrów w górę grzbietem moreny lodowca, aż do granicy śniegu na około 2800mnpm. Tam założyliśmy stoptuty i raki - dla moich nowych Stubai-ów był to chrzest bojowy. Nie obyło się bez wstępnych problemów - poprawiałem wiązania po drodze jeszcze dwa razy, Lodowczyk zanim w końcu dopasowałem je optymalnie do rozmiaru butów. Podejście lodowcowym zboczem pod grań nie sprawiło kłopotów - umiarkownie stromy i dobrze zmrożony firn. Bocchetta di Monte Nero W końcu niewielki kamienisto-śnieżny żleb wyprowadził nas na przełączkę Bocchetta di Monte Nero (3078mnpm) i stamtąd po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć drugą część szlaku - płytką śnieżną dolinkę, skalny próg ją zamykający i długą grań szczytową powyżej. Zejście do dolinki prowadziło po co najmniej dwudziestometrowej drabinie - dość zdradliwej, bo zaczynała się lekko nachylona, niżej się pionowała, a w dolnej części nawet lekko przewieszała. Zejście z ciężkim plecakiem (znów niosłem ponad 20kg) było raczej wytężające, a niewłaściwa ocena własnych sił mogła się skończyć upadkiem na piargi poniżej.



Drabina Kominek W dolince po drugiej stronie grani byliśmy około 10.30, i po raz pierwszy tego dnia zrobiło się naprawdę ciepło - słońce przygrzało w końcu troszeczkę i dawało się iść bez kurtek. Trochę nas to rozleniwiło i zrobiliśmy postój na drugie śniadanie. Czas gonił, dzień w listopadzie nie trwa długo, więc nie mogliśmy się ociągać zbyt długo. Sforsowaliśmy bez większych problemów próg zamykający dolinkę i poszliśmy w kierunku niedalekiego już szczytu, żeby uniknąć zimnego wiatru trawersując zbocze nieco poniżej ostrza grani. Na wysokości prawie już 3400mnpm natrafiliśmy na "miejsce problemowe" - w pobliżu niewielkiej przełączki grań się zwęziła i zrobiła skalista. Przedostanie się na drugą stronę wymagało obniżenia się i przetrawersowania wąskiej, wypychającej i eksponowanej półeczki. Już samo obniżenie było nieprzyjemne - kilkumetrowe płytkie zacięcie o całkiem sporych trudnościach. Andreas pierwszy raz w życiu miał na nogach raki i nie czuł się w nich zbyt pewnie, więc zdjął je żeby sobie to zejście ułatwić. Bivacco Orobico Dalszy trawers był jednak zaśnieżony i wymagał raków, więc mój partner zażyczył sobie asekuracji - Krzyż szczytowy po raz pierwszy w tym sezonie nie niosłem liny na próżno. Z liną poszło już gładko i o 13.45 dotarliśmy do Bivacco Orobico po drugiej stronie przełączki, na 3385mnpm. Bivacco, niewielka kamienna budka, stało oczywiście puste. Do szczytu zostało nam już bardzo niewiele nietrudnego podejścia, żeby więc oszczędzić na czasie i wysiłku zdeponowaliśmy w schronie linę i wszystkie niepotrzebne graty, zabierając w górę tylko kurtki i polary. W końcu, o 14.30 znależliśmy się przy szczytowym krzyżu - o dziwo nie sami, od południa inną granią podeszła dwójka Włochów z Bergamo.

Dolomity Zostaliśmy na wierzchołku kwadrans, żeby obejrzeć widoki i porobić zdjęcia. Największe wrażenie robił Alpy Retyckie niedaleki Adamello - pod jego szczytem rozciągało się rozległe plateau pokryte niezwykle gładkim lodowcem, bez śladu typowych szczelin czy nawet nierówności - wyglądał jak lśniący w jesiennym słońcu biały jedwabny płaszcz. Zgadzało się to z informacjami które ściągnąłem wcześniej z sieci Wspinaczka - na Adamello był duży lodowiec typu skandynawskiego, nietypowy jak na Alpy. Czas gonił (jak zwykle, zimny wiatr też), więc kwadrans przed trzecią zaczeliśmy schodzić, dokładnie tą samą trasą. Przebycie trudniejszego kawałka grani poniżej bivacca zajęło nam chwilę, Lina bo znowu się tam asekurowaliśmy, więc gdy zeszlismy do śnieżnej dolinki poniżej, słońce zdążyło zajść za grań i zrobiło się znowu bardzo zimno. Nieopatrznie schowałem rękawiczki głęboko do plecaka, nie chciało mi się ich wyciągnąć na czas, więc ręce prawie przymarzły mi do metalu Popołudnie podczas ponownego forsowania drabiny wyprowadzającej z dolinki na przełęcz powyżej. Lodowcem po drugiej stronie przełęczy udało nam się zejść jeszcze w ciągu dnia (zmierzch był niemal równie piękny jak poranek!), ale na morenie poniżej dogonił nas zmrok - ciemno po zmianie czasu na zimowy robiło się już około 17.30. Andreas wyprzedził mnie znacznie, i nie najlepiej na tym wyszedł - zgubił drogę i musiał po ciemku kluczyć na przełaj przez piargi moreny. Mnie samemu udało się nie zgubić ścieżki i, jeszcze nie wyciągając czołówki dotarłem do schroniska Segantini - Andi siedział tam od kilku minut. W środku, w bivacco invernale, jadło kolację trzech Włochów planujących wejście na Presanellę następnego dnia. Poczęstowali nas plasterkami salami - w samą porę, bo nasz prowiant się już skończył i zaczynałem być strasznie głodny.

Brenta Ostatni kawałek zejścia był przykry - zrobiło się całkiem ciemno, księżyc jeszcze nie wzeszedł i musieliśmy idąc przy czołówkach przebyć skomplikowany orientacyjnie trawers sprowadzający nad Lago Nero. Brenta Na dużych odcinkach kluczył on po piargach, nie było widać wydeptanej ścieżki i musieliśmy bardzo czujnie wypatrywać namalowanych na kamieniach znaków wyznaczających szlak. W końcu jakoś dobrnęliśmy do jeziora - tam wyjrzał zza grani księżyc i ułatwił ostatni kawałek zejścia. O 19.40, 13.5h od wyjścia, znaleźliśmy się znowu w aucie.

Oczywiście, mowy nie było żeby następnego dnia wybrać się na Adamello - byliśmy solidnie skonani. Zmierzch Presanella okazała się znacznie "wyższa" niż sądziłem - formalnie różnica wysokości między parkingiem a wierzchołkiem wynosiła tylko 1400m, ale po drodze było tyle obniżeń, że rzeczywista suma podejść zbliżała się raczej do dwóch kilometrów. Dodatkowo, od ostatniej wycieczki w "wysokie" Alpy, na Piz Bernina, upłynęły już 3 tygodnie, więc się trochę odaklimatyzowałem i szło mi się ciężko. Rozważaliśmy przez chwilę, czy nie pojechać znowu na dzień do Arco odpocząć, a na Adamello wejść w niedzielę, ale projekt upadł - nie bardzo nam się chciało... W moim przypadku, Presanella to była piąta wycieczka w góry od początku października (w tym trzecia na szczyt powyżej 3500mnpm), plus jeden weekend nurkowania w Chorwacji - przyznam, że chęć spędzenia kolejnej nocy we własnym łóżku zamiast w wymrożonym namiocie odczuwałem bardzo natarczywie. Zjechaliśmy więc na kolejną pizzę do miasteczka Pinzolo, po czym, zmieniając się przy kierownicy, o 3 nad ranem wróciliśmy do Monachium. Mimo, że zdobyliśmy tylko jeden szczyt, byłem bardzo zadowolony - wejście na Presanellę 2 listopada to spore osiągnięcie, góra jest wysoka i nie całkiem łatwa. Bliska zima bardzo jednak dawała się już odczuć - tęgi mróz w nocy, krótki i zimny dzień.



Poprzedni etap   |   Powrót do strony Alpy 2001   |   Następny etap