Hawaii Volcanoes National Park

Następnego dnia zbudziło mnie wschodzące słońce: w nocy chmury rozwiały się całkowicie i wróciła fantastyczna pogoda. Połknąłem więc w pośpiechu jakąś bułkę, popiłem letnią Coca-colą i przed siódmą opuściłem camping, jeszcze zanim przyszedł strażnik zebrać opłaty od nocnych gości. Jak zwykle, zacząłem wycieczkę od centrum turystycznego, żeby zebrać informacje i przewodniki. Miła pani ranger uzbroiła mnie w plik ulotek i mapek, usiadłem więc spokojnie na dłuższą chwilę, żeby ułożyć plan zwiedzania: najpierw pętla szosą wokół kaldery wulkanu Kilauea, potem zjazd "Drogą 17 kraterów" z płaskowyżu na wybrzeże i tam, jeżeli będzie to możliwe, wypad pieszo do miejsca gdzie płynna lawa wydostaje się na powierzchnię ziemi.

Kaldera wulkanu Kilauea Centrum turystyczne znajdowało się na krawędzi lasu, po krótkim odcinku szosa wyszła na odkryty teren i dotarła do krawędzi ogromnego zapadliska kaldery Kilauea (ponad 6km średnicy). Widok zaparł mi dech w piersiach: kolosalna, kolista z grubsza płaszczyzna czarnej lawy, obniżona o kilkadziesiąt metrów w stosunku do obszarów wokół, tak rozległa że przeciwległy brzeg urwiska niknął we mgle wulkanicznych oparów. W głównej kalderze widać było mniejsze otwory wtórnych kraterów, często otoczone strefami skał o różnych kolorach. Powierzchnia lawy wyglądała jak kłębowisko zastygłych rzek i prądów. W wielu miejscach wydostawały się spod niej smugi dymów, białych lub żółtawych, tworzących wokół siebie pierścienie biało-żółtych siarkowych osadów. Krajobraz po prostu obłędny, nie z tej ziemi, raczej przywodzący na myśl filmy katastroficzne - dłuższą chwilę trwało zanim ochłonąłem i napatrzyłem się na tyle żeby móc pojechać dalej

Formacje zastygłej lawy Po kilkukilometrowym odcinku wzdłuż krawędzi kaldery droga zeszła na jej dno, dzięki czemu mogłem dokładniej obejrzeć formacje tworzone przez lawę. Bąbel Pierwsze wrażenie było bardzo dziwne: coś co z góry wyglądało na masywną, litą skałę okazało się w dotyku czymś w rodzaju leciutkiego i bardzo kruchego pumeksu, czarnego i szklistego. Z bliska powierzchnia przypominała złoża zakrzepłego gęstego budyniu. Paprotka Wiele formacji i kształtów przez nią utworzonych było bardzo delikatnych i łamało się pod naciskiem buta, tak że tylko rozległość kaldery chroniła ją przed szybkim zdewastowaniem przez rzesze turystów (nie mówiąc o częstych wybuchach, "odnawiających" rzeźbę terenu). Gdzieniegdzie widać było fantastycznie zastygłe skorupy bąbli wulkanicznych gazów. Co zdumiewające, na wyglądającym na stuprocentowo niegościnne i nieurodzajne podłożu gdzieniegdzie zdołało już coś wyrosnąć - malutka paprotka, która zakorzeniła się jakoś na gołej skale wyglądała po prostu wzruszająco.

Po krótkim spacerze doszedłem do krawędzi jednego z pomocniczych kraterów, ten akurat miał około 800m średnicy i 50m głębokości. Nad brzegiem, na ogrodzonym barierką punkcie widokowym, znajdowała się tablica informacyjna z krótkim rysem historycznym. Przeczytałem i znowu opadła mi szczęka: raczej statycznie i niegroźnie wyglądający krater wybuchał w tym stuleciu 24 razy, pierwszy raz w 1904, ostatni w 1964, uspokoił się dopiero w ostatnim ćwierćwieczu. Jeszcze pod koniec lat 60 po prostu gotowało się w nim morze płynnej skały, nawet w chwili obecnej zakrzepła powierzchnia ma nie więcej niż kilka metrów grubości! Trochę mi to dało do myślenia: nie znałem się na wulkanach i nie wiedziałem jakie oznaki mogły poprzedzać wybuch, ale wyglądało na to, że przy dostatecznej dozie pecha nowy krater mógł mi się zwyczajnie otworzyć wprost pod nogami. Co prawda, po 1950r historia zanotowała chyba tylko jeden czy dwa wypadki śmiertelne spowodowane przez aktywność hawajskich wulkanów, więc statystycznie raczej nie było się co przejmować.

Fumarole Kryształki siarki Na dnie krateru widać było kilka fumaroli śmierdzących nawet z daleka siarkowych wyziewów, otoczonych żółtymi wieńcami wykrystalizowanej siarki. Po chwili poszukiwań znalazłem całe pole takich osadów, już nieaktywne, także i na poziomie głównej kaldery. Z bliska osady wygladały w większości po prostu jak białawy, kremowy lub żółtawy pył, w osłoniętym przed wiatrem zakątku udało mi się jednak znaleźć coś naprawdę cudownego: Osady siarki niewielką skalną nyżę, w której osadziły się drobniutkie, ale bardzo regularne, przezroczyste i ślicznie opalizujące w słońcu siarkowe kryształki.


Krater Po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów po obwodzie kaldery dotarłem nad następny wielki krater, interesujący z dwóch powodów. Po pierwsze, znajdował się już na krawędzi tropikalnego lasu. Po drugie, ostatni jego wybuch nastąpił bardzo niedawno, w 1984 roku, usypując sporych rozmiarów stożek na brzegu zapadliska. Wybuch spalił, całkowicie lub częściowo, Spalone drzewo spory obszar otaczającej krater dżungli (zostawiając gdzieniegdzie malownicze kikuty drzew). Dodatkowe zniszczenia wywołał opad popiołu z wybuchu. Przyroda jest jednak nieustępliwa i po ostygnięciu lawy i żużlu zaczęła stopniowo odzyskiwać stracony teren. W rezultacie powstało unikalne laboratorium na którym naukowcy mogli badać szczegóły proces zajmowania przez roślinność całkowicie "wysterylizowanego" i nieurodzajnego obszaru. Kaczka nene Otoczenie wybuchu zostało objęte ścisłą ochroną, ale na potrzeby turystów poprowadzono ścieżkę przechodzącą przez wszystkie kolejne strefy wegetacji, od całkowicie pustego stożka wybuchu aż do niezniszczonego lasu. Przy okazji spaceru tym szlakiem, udało mi się spotkać grupkę kaczek nene, endemicznego gatunku będącego symbolem stanu Hawaje. Wyglądały na bardzo starannie chronione: na każdej nodze miały osobną obrączkę z innymi symbolami. Nikt im chyba zresztą nie próbował robić krzywdy, bo były całkowicie niepłochliwe.

Stary krater Około południa zamknąłem pętle wokół kaldery Kilauea, wracając do centrum turystycznego. Coś przekąsiłem i pojechałem w kierunku wybrzeża, szosą o bardzo obiecującej nazwie "Droga 17 kraterów". Nie liczyłem, ale rzeczywiście było ich sporo - co kilkaset metrów przy drodze zbudowano parkingi, z których dłuższe lub krótsze ścieżki prowadziły do ukrytych w lesie zapadlisk. Wszystkie wyglądały na starsze niż te wewnątrz kaldery, niektóre były już całkiem zerodowane i zarośnięte.

Szosa Najciekawszy teren zaczął się po wyjechaniu z lasu na kolejne, niemal bezkresne z wyglądu pola lawy. W dużej części, powstały one bardzo niedawno, w wyniku wielkiej erupcji w roku 1986 i kilku mniejszych później. Wybuchy zniszczyły poprzednią szosę, nowy szlak poprowadzono niedawno, po ostygnięciu terenu. Jak widać na zdjęciu, szła ona przez zupełnie księżycowy teren - dziesiątki hektarów rozpalonej słońcem czarnej pustki. Rzeka lawy Większe połacie roślinności, głównie suchych traw i rzadkich zagajników wątłych drzewek, pojawiły się znowu dopiero przy stromej krawędzi płaskowyżu otaczającego kalderę i sąsiadujące kratery. Kilka serpentyn sprowadziło mnie poniżej krawędzi, na nadmorską równinę, i odsłoniło przede mną kolejny imponujący widok - na olbrzymią zastygłą czarną rzekę, szerokości chyba co najmniej środkowej Wisły, przelewającą się przez krawędź urwiska.

Słup pary Zgodnie z poradą przewodnika, przed dojechaniem do oceanu wybrałem się na jeszcze jeden spacer, tym razem do ciekawostki archeologicznej, miejsca gdzie znajdują się na skałach napisy zrobione przez starożytnych tubylców. To był zdecydowany błąd - ledwo widoczne bohomazy na skale wyglądały jakby je zrobiło 3-letnie dziecko, natomiast żeby do nich dotrzeć musiałem zaryzykować dłuższy marsz przez strefę jakichś gryzących wyziewów. Wróciłem kaszląc wściekły i podtruty, w gardle drapało mnie jeszcze jeszcze przez kilka następnych godzin. Na duchu podtrzymywał mnie tylko widoczny w oddali ostatni cel mojej wycieczki - słup pary wzniecany przez wlewający się do morza aktywny strumień lawy.

Po krótkim odcinku wzdłuż samego wybrzeża, droga się skończyła - dosłownie, dalszy odcinek został zniszczony przez lawę. Przy końcowym parkingu stała prowizoryczna budka z posterunkiem rangersów i spory tłum turystów obserwujących parę na horyzoncie. Nikt się jednak nie kwapił, żeby pójść obejrzeć ją z mniejszej odległości. Sprawa wyjaśniła się po podejściu do posterunku - wielka tablica stanowczo przestrzegała przed licznymi niebezpieczeństwami chodzenia po świeżo zastygłej lawie. Po pierwsze, uprzedzano że do miejsca wypływu lawy było daleko, minimum dwie godziny w każdą stronę. Żadna znakowana ścieżki nie istniała, trzeba było iść na przełaj i mieć dobre buty, bo świeża lawa potrafi ciąć jak brzytwa. Na czarnej płaszczyźnie operacja słoneczna była bardzo silna (to akurat doskonale czułem sam czytając ostrzeżenia), więc należało wziąć wystarczający zapas napojów i uważać na niebezpieczeństwo porażenia słonecznego. W wielu miejscach można się było zatruć wyziewami gazów i dymów (to też już chwilę wcześniej przećwiczyłem). Jak by tego nie dość, nie należało pod żadnym pozorem zbliżać się na mniej niż 150m do brzegu morza, bo nadbrzeżne tarasy były bardzo niestabilne i często się zapadały - lawa zastygała zaraz po zetknięciu się z wodą, zostawiając pod spodem puste przestrzenie. Oprócz tablicy, strażnicy bardzo chętnie udzielali także ostrzeżeń ustnych, w rodzaju np. opowieści o nieostrożnej grupie spacerowiczów, która całkiem niedawno zapadła się właśnie z takim tarasem, kilkanaście osób uratowały śmigłowce, ale jedna niestety zginęła...

Zniszczona droga Brr! Mimo takiej litanii przeszkód byłem jednak zdecydowany pójść. Zmieniłem sandały na adidasy, bo nic lepszego nie miałem, zapakowałem do plecaka butelkę Coli, Filar kanapkę, latarkę czołową i wyruszyłem, starając się trzymać w bezpiecznej odległości od oceanu. Zaraz na początku trafiłem na kilka kawałków starej szosy, trochę abstrakcyjnie wyłaniającej się spod złogów skały. Dalej było jeszcze ciekawiej - zastygająca lawa potrafi tworzyć naprawdę niesamowite formacje. Rzeka lawy Najpierw trafiłem na imponujący filar opadający do oceanu: ponieważ był jeszcze bardzo blisko parkingu, zaryzykowałem podejście nieco bliżej, żeby zrobić mu zdjęcie. Potem trzymałem się już zdecydowanie w głębi lądu, zresztą nie było to trudne: wbrew ostrzeżeniom tablicy informacyjnej trasa była częściowo zabezpieczona, w regularnych odstępach wzdłuż brzegu stały kolorowe stojaki pokazujące granicę niebezpiecznej strefy. Fale
  lawy Stale też krążył nade mną śmigłowiec, gotów pomóc ewentualnym pechowcom. Ludzi jednak spotkałem bardzo niewielu, może z pięć osób w czasie całej wycieczki. Pewnie dzięki temu właśnie po drodze zachowało się mnóstwo niezdeptanych fantastycznych formacji lawy, znacznie mniej zerodowanych niż wewnątrz kaldery Kilauea. Szedłem mijając rzeki, potoki, sploty, fale, wiry, węzły - nieskończoną ilość form i kształtów. Momentami nie dało się przez nie przejść tak żeby czegoś pięknego nie zniszczyć - wszystkie te twory były bardzo kruche i łamały się pod lekkim nawet naciskiem.

Wybrzeże Mniej więcej po zapowiedzianych dwóch godzinach marszu dotarłem w okolice słupa pary. Koniecznie chciałem zobaczyć samą "czerwoną lawę", to jednak nie było proste. W chwili kiedy tam byłem płynęła ona podziemnym tunelem (to się zmienia od roku do roku, często widać ją i na powierzchni), i wydostawała się z tunelu dopiero na chwilę przed wlaniem się do oceanu. Bałem się podejść na tyle blisko, Lawa wpada do oceanu żeby dało się zobaczyć coś przez kłęby mgły, więc dłuższą chwilę krążyłem wokół słupa pary (były zresztą dwa, odległe o 300-400m, zlewały się tylko oglądane z daleka). W końcu wypatrzyłem miejsce w którym wydawało mi się, że mogę w miarę bezpiecznie zbliżyć się bardziej do brzegu, usiadłem w nieco wyższym punkcie i zacząłem obserwować źródło pary, używając teleobiektywu zamiast lornetki. W strefie wypływu lawy woda była pokryta brudną pianą, wrzała na obszarze o średnicy kilkudziesięciu metrów, a na powierzchnię co chwilę wydostawały się bąble czarnego błota. Para była tak gęsta że przez dłuższą chwilę myślałem, że zobaczenie spod niej samej lawy jest niemożliwe. Po dłuższym wypatrywaniu udało mi się wyczekać jednak momenty kiedy wiatr przerzedzał mgłę na tyle, że dawało się pod nią dostrzec pomarańczowe rozbłyski płynnej skały (po uważnym przyjrzeniu się widać je także na dołączonym zdjęciu).

Zmierzch Wracałem już w większości po ciemku, przyświecając sobie latarką. Nie było to nawet takie złe, bo wreszcie zelżał nieco upał. Razem z wyszukiwaniem punktu obserwacyjnego, wycieczka zajęła mi ponad 5 godzin, do samochodu dotarłem mocno wyczerpany. Na zakończenie niesamowitego dnia wulkan pożegnał mnie jeszcze jednym wspaniałym widokiem: w ciemnościach rozpalona skała podświetliła słup pary na pomarańczowo, tak że wyglądał o wiele bardziej imponująco i groźnie niż w ciągu dnia. Odprowadzany tym obrazem, wróciłem "Drogą 17 kraterów" do granicy parku i pojechałem wzdłuż południowego obrzeża wyspy na wypatrzony na mapie camping w pobliżu lotniska - następnego dnia miałem już niestety zarezerwowany lot do San Francisco.

Camping Na camping dotarłem późno i skonany, w kompletnych ciemnościach bo noc była bezksiężycowa, więc po prostu przespałem się znowu w samochodzie. Kokosy Rano okazało się, że było to słuszne posunięcie: na plaży, na której rozrzucone stało kilka namiotów, rosły palmy kokosowe otoczone ostrzeżeniami żeby nie biwakować bezpośrednio pod nimi. Rozkładanie namiotu w ciemnościach byłoby więc szukaniem guza w wyjątkowo dosłownym sensie... Wstałem na tyle wcześnie, że zdążyłem jeszcze raz popływać, pożegnałem się z ostatnią grupą reprezentantów hawajskich żółwi morskich, i około południa wróciłem na lotnisko Keahole, na które przyleciałem wcześniej z Maui. Zdążyłem jeszcze kupić na pamiątkę kilka naprawdę pięknych t-shirtów - może pojawią się na zdjęciach w innych reportażach. Podróż do Polski była koszmarna - razem 36 godzin w samolotach i na lotniskach czekając na przesiadki (zaczynając od międzylądowania w Honolulu - zawsze mi się bardzo podobała ta nazwa), ale prawdę mówiąc, po tym wszystkim co widziałem i przeżyłem przesadą byłoby jeszcze na nią narzekać.

Na zakończenie, parę słów podsumowania. Mam wrażenie, że moja relacja z Hawajów częściowo przynajmniej odbiega od typowych o nich wyobrażeń: kurortów z palmowymi alejami, plaż wypełnionych turystami i surferów na wielkich falach. To rezultat całkowicie zamierzony - nie lubię tłoku i miejsc nadmiernie cywilizowanych, więc ułożyłem program swojej wyprawy tak, żeby zwiedzić miejsca jak najdziksze i jak najbardziej egzotyczne. Nie bez znaczenia było też, że koniec listopada nie jest szczytem sezonu turystycznego. W rzeczywistości, prawdziwy charakter wysp jest właśnie taki jak widziałem: gęściej zaludniona jest jedynie wyspa Oahu (ok. 900 tys. z 1.2 miliona ludzi zamieszkujących łącznie całe Hawaje), tam też są jedyne większe miasta, ze stolicą Honolulu na czele, i najsławniejsze plaże: Waikiki, Pearl Harbour, Sunset Beach. Na innych wyspach jest, jak na europejskie standardy, raczej pusto, a mieszkańcy skupieni są w ośrodkach na wybrzeżu - interior jest niemal całkowicie bezludny.

Hawaje z pewnością mnie nie zawiodły - jest to najbardziej niezwykły kawałek świata w jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się dotrzeć. Różnorodność klimatów, krajobrazów, cudów przyrody i atrakcji turystycznych na niewielkim obszarze jest po prostu nieprawdopodobna. Przez 8 dni które spędziłem na Maui i Hawaii zdążyłem tylko pobieżnie spróbować niektórych z nich. Mimo to moje przeżycia były tak intensywne, że pisząc ten reportaż 3 lata po powrocie, mogłem niemal godzina po godzinie przypomnieć sobie co wtedy robiłem i widziałem. Bardzo bym chciał kiedyś tam wrócić, na dłużej niż tydzień, i zrobić to wszystko czego nie udało mi się za pierwszym razem: przejść pieszo kalderę Haleakala, wejść na Mauna Loa, zanurkować na innych rafach, zobaczyć surferów na Oahu, "rajski ogród" wyspy Kauai... Nie ma co wydłużać tej listy - może kiedyś zdarzy się okazja do kolejnej wyprawy. Na razie, życzę tego wszystkim czytelnikom mojego reportażu!



Janusz Rosiek, 06.10.2000


Poprzedni etap   |   Powrót do strony Hawaje