Wyprawa do Indii 3.08.1999-28.09.1999
Galeria zdjęć z Ladakhu
Warszawa-Stambuł
wtorek - 3.08.1999
Nasza przygoda zaczęła się na dworcu Warszawa Centralna. Wyruszyliśmy w drogę pociągiem do Przemyśla (z przesiadką w Łańcucie) o godzinie 20.45. Cudem udało nam się na niego zdążyć bo Ania zapomniała karimaty i musiałem się po nią wracać. Tak więc już na samym początku dopadł nas dreszczyk emocji. Jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawało się, że na naszą wyprawę pojedziemy tylko we dwoje. Tymczasem w przedziale siedziało siedem osób:
- ja i Ania
- Piotrek i Asia którzy wybierali się "tylko" do Iranu (kilka godzin wcześniej Piotrek obronił pracę magisterską)
- drugi Piotrek z Kasią i Magdą.
W Przemyślu dołączył do nas Krzysiek ze Śląska, którego poznaliśmy w ambasadzie pakistańskiej (planował spędzić w Indiach pół roku).
środa - 4.08.1999
Autobus z Przemyśla do Suceawy kosztował 60 zł. Wprawdzie mieliśmy zarezerwowane bilety ale śmiało można się było bez tego obejść. Wyjechaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem o 8.00. Byliśmy mile zaskoczeni gdy się okazało, że połowę autobusu zajmują turyści z Polski. Jedni wybierali się w rumuńskie Karpaty, inni jechali do Turcji a Tomek i Piotrek z Lublina tak jak my podróżowali do Indii. Resztę stanowili rumuńscy handlarze i ich wielkie torby.
Droga wiodła przez Ukrainę. Na granicy musieliśmy wypełnić jakieś deklaracje w języku ukraińskim (nawet Piotrek2, który bardzo dobrze posługiwał się j.rosyjskim miał z tym problemy). Nie łatwo było się pogodzić z obowiązkowym ubezpieczeniem na granicy (6 DM). Każdy z nas miał już wykupione w Polsce, więc nie obyło sie bez kłótni z pogranicznikami. Niestety wszyscy musieli zapłacić. Jadąc przez Ukrainę można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu jakieś 30 lat temu. Bieda i nędza. Po ukraińskich drogach jeżdżą samochody z poprzedniej epoki i autobusy typu polski "ogórek" z harmonijkowymi drzwiami. Droga ciągnęła się przez pustkowia, tylko w oddali majaczyły góry. Jednym słowem: "W stepie szerokim ...".
Granica ukraińsko-rumuńska pozwoliła nam zapomnieć o pociągu do Bukaresztu jeszcze tego samego dnia. Planowo mieliśmy dojechać do Suceavy o 22.00, byliśmy o drugiej w nocy
czwartek - 5.08.1999
Noc spędziliśmy na dworcu Północnym w Suceavie. Było nas prawie 20 osób. Wystraszona kasjerka udzielała nam wewnętrznie sprzecznych informacji, więc postanowiliśmy z Piotrkiem poszukać dworca Głównego. Pozostali rozłożyli karimaty i położyli się spać.
Spotkałem się z opinią, że Suceava jest ciekawym miateczkiem, wartym odwiedzenia. Nam niestety nie dane było się o tym przekonać. O trzeciej w nocy jawiła się jako zapadła dziura bardziej przypominająca jakąś wieś sprzed kiludziesięciu lat. Po ulicy latały sfory psów a zza płotów ujadali ich czworonożni kumple. Po 40 min. udało nam się szczęśliwie dotrzeć do dworca. Najbliższy pociąg o 7.50.
Rano obudzili nas miejscowi, dla których musieliśmy przedstawiać nie lada zjawisko. Kulturalni pracownicy dworca poczekali z otwarciem kas biletowych pod którymi spaliśmy na naszą pobudkę. Pospieszny do Bukaresztu (rapidity) kosztował ok. 8 USD. W ciągu siedmiu godzin przejechaliśmy z północy na południe całą Rumunię. Za oknem było widać tylko pola kukurydzy i słonecznika. Po pociągu cały czas plątali się różnej maści naciągacze: całująca po nogach dziewczynka, tabuny "ślepców", itp. Grupa składała się już z 10 osób. Nic więc dziwnego, że autobus Bukareszt-Stambuł kosztował nas tylko 17 USD/osobę. Nie bez znaczenia miały też nieprzeciętne zdolności do targowania się Piotrka z Lublina. O 16.00 ruszyliśmy w drogę. Jeszcze tylko most na Dunaju, opłata klimatyczna (1,30 USD) i już jesteśmy w Bułgarii.
piątek - 6.08.1999
Na granicę bułgarsko-turecką dotarliśmy ok. 2.00. Odprawa trochę się przedłużyła (2 godz.), między innymi dlatego, że kilku Turków z naszego autobusu nie chciano przepuścić. Turecki celnik charakterystycznym ruchem ręki domagał się od nich łapówki, a w przypadku odmowy zabierał paszport. W kolejce po pieczątkę stoczyliśmy ciężki bój z nachalnym osobnikiem (częściowo wygrany). Wiza dla Polaków kosztuje 10 USD. Trzeba pamiętać żeby ją kupić przed odprawą paszportową. W przeciwnym razie można stracić mnóstwo czasu stojąc niepotrzebnie w kolejce.
Stambuł
Z samego rana znaleźliśmy się w Stambule. Tu nie trzeba szukać hotelu. Mały park pomiędzy Błękitnym Maczetem a Haga Sofia to miejsce, w którym hotel sam znajduje człowieka. A konkretniej naganiacze. Stanowiliśmy dla nich łakomy kąsek. Pomimo tego, że opuścili nas Piotrek i Asia, wciąż tworzyliśmy silną grupę (8 osób). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na "Galata Hostel" - 4 USD/osobę.
Stambuł to wspaniałe, kosmopolityczne miasto, leżące na styku Azji i Europy. Robi naprawdę wielkie wrażenie. Bogata historia i różnorodność kulturowa jego mieszkańców odcisneła na przestrzeni wieków niezatarte ślady. Nawet tydzień to za mało aby chociaż pobieżnie obejrzeć to miasto. Naszym głównym celem były Indie. Postanowiliśmy więc zostawić sobie obcowanie ze Stambułem na inną okazję i następnego dnia ruszyć w dalszą drogę. Na zwiedzanie mieliśmy więc tylko 1,5 dnia. Najpierw wnętrza Błękitnego Maczetu, potem spacer wzdłuż Bosforu i zatoki Złoty Róg. Po drugiej stronie cieśniny była już Azja, a gdzieś dalego na wschodzie leżały Indie - cel naszej wyprawy. Reszta dnia upłynęła nam na zwiedzaniu innych meczetów, Wielkiego Bazaru i wędrówkach po mieście. Zachód słońca zastał nas na moście Galata spinającego brzegi Złotego Rogu. Nocą, przed Błękitnym Meczetem odbywał się spektakl światła i cieni, gromadzący rzesze turystów i miejscowej ludności. Spacerując wieczorem poznaliśmy Irańczyka, który zapraszał nas do siebie, niestety nie dane nam było skorzystać.
sobota - 7.08.1999
Rano zwiedzaliśmy pałac Topkapi, który przez ponad 300 lat był rezydencją sułtanów osmańskich. Obecnie mieści się tu muzeum prezentujące eksponaty pochodzące z okresu świetności imperium osmańskiego. O godzinie 16.00 wyruszamy bezpośrednim autobusem (48 godzin) do Teheranu. Korzystamy przy tym z usług irańskiej firmy przewozowej. I tu ponownie przydały się handlowe umiejętności Piotrka z Lublina. Ponad 2000 km pokonamy za jedyne 17 USD. W autobusie poznajemy sympatyczną parę z Opola - Olę i Wojtka, którzy za ten sam bilet musieli zapłacić 25 USD. Ich celem są także Indie, grupa rozrasta się więc znowu do 10 osób. Autobus rusza i po kilkunastu minutach jesteśmy już w Azji. Bosfor przekraczamy przejeżdżając przez czwarty co do długości most na świecie - Most Bosforski. Rozpoczyna się nowy etap naszej podróży.
Powrót na stronę główną