Dzień 3: Natural Bridges National Monument - Monument Valley - Grand Canyon

Most
Sipapu Rano rozkleiłem oczy i żeby mieć ładniejsze widoki, na śniadanie pojechałem na parking przy pierwszym z olbrzymich mostów skalnych z których słynie ten rejon. Spodziewałem się czegoś w rodzaju łuków znanych mi już z parku Arches, co najwyżej mniej licznych (w całym parku miały być tylko trzy). "Mosty" wyglądały jednak inaczej, do ich powstania musiały prowadzić innego typu procesy erozji. Przede wszystkim, miały olbrzymie rozmiary - to nie były skalne okna, tylko prawdziwe mosty nad przepastnymi skalnymi kanionami, grube i potężne. Pierwszy który widziałem, noszący nazwę Sipapu, wznosił się nad potokiem płynącym dnem głębokiego na kilkadziesiąt metrów wąwozu.

Most
Sipapu Po śniadaniu poszedłem do tego wąwozu na spacer. Zejście na jego dno wymagało Pod
mostem Sipapu prawdziwej wspinaczki po eksponowanej ścieżce ubezpieczonej stalową liną, klamrami i nawet kilkoma drabinami. Na dole najpierw spłoszyłem stadko jeleni, a pod samym mostem spotkałem jeszcze starszą parę oglądającą inskrypcje indiańskie na skałach. Oczywiście - turyści z Niemiec, już przywykłem, że pojawiali się praktycznie wszędzie. Ażurowy most Owachomo Przęsło mostu widziane od dołu było naprawdę przytłaczające - poczułem się dziwnie stojąc pod wiszącymi nade mną tysiącami ton skały. Malowniczo i tajemniczo wyglądał również kanion - podobno sieć takich jarów przecinających płaskowyże Utah jest do dziś słabo zbadana! Gdybym miał trochę więcej czasu, mógłbym pójść na piękny spacer dnem kanionu do drugiego z mostów, razem z powrotem szosą do auta zajęło by mi to jednak ponad dwie godziny i załamało bardzo napięty plan wycieczki. Drugi z mostów, Kachina Bridge, równie potężny, obejrzałem więc tylko z daleka z punktu widokowego z szosy. Za to zrobiłem jeszcze krótki wypad do ostatniego Owachomo Bridge. Ten był dla odmiany cienki i niemal ażurowy w porównaniu z pozostałymi - stała nawet tablica zabraniająca wchodzenia na niego, tak niewiele brakowało mu już do załamania się.

Most Około 11-tej pojechałem dalej na południe, w kierunku Arizony i Monument Valley. Pustynne krajobrazy
Arizony Droga sprawiła mi niespodziankę - przez dłuższy czas prowadziła dość płaskim terenem przez laski i skały pociętego kanionami płaskowyżu na którym znajdował się park Natural Bridges, po czym nagle wyjechała na kilkusetmetrowej wysokości urwisko będące jego krawędzią! Czerwone skały
Arizony Otworzył się przede mną widok na dziesiątki Meksykański
kapelusz kilometrów kwadratowych czerwono-brązowej pustynnej równiny poniżej, imponujący mimo nie najlepszej widoczności i wiszącej w powietrzu mgiełki. Wykutą w urwisku szosą stromymi zakosami zjechałem na dół i żeby lepiej obejrzeć nowe krajobrazy, zrobiłem autem terenowy mini-rajd - skręciłem z asfaltu na boczną gruntową drogę i zrobiłem nią 30-kilometrową pętle przez pokryte czerwonym piaskiem i kępami rzadkiej trawy pustkowia. Rzeka
Czerwona Widoki jak żywcem wyjęte z klasycznych westernów - skalne pałki, koryta wyschłych potoków, pojedyncze zakurzone krzewy i karłowate drzewka. Oczywiście zupełnie pusto - tym razem po drodze nie spotkałem absolutnie nikogo. W końcu wróciłem do głównej szosy i na lunch oraz tankowanie stanąłem w miasteczku Mexican Hat - pochodzenia nazwy nie trzeba się było długo domyślać, wystarczyło rzucić okiem na skałę górującą nad domami. Poniżej Kapelusza płynęła Rzeka Czerwona - prowadziła znacznie więcej wody niż gdy ją widziałem w parku Capitol Reef, ale jej odcień pozostał równie intensywny.

Monument
Valley Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach, na granicy Utah i Arizony, na horyzoncie zaczął się rysować bardzo sławny pejzaż - zarys skał Monument Valley. Skalne obeliski Monument
Valley W przewodniku wyczytałem że na terenach ją otaczających znajduje się rezerwat Indian Navajo. Dopiero po zobaczeniu rezerwatu na własne oczy można docenić graniczącą z ludobójstwem podłość amerykańskich władz w XIX wieku - przydzielone Indianom ziemie to praktycznie zwykła pustynia, na której nie daje się nic hodować i zapewne nawet zwierząt łownych jest bardzo mało. Nic dziwnego, że gdy po wieloletnich wojnach indiańskie szczepy dały się ostatecznie zamknąć w rezerwatach, błyskawicznie zdegenerowały się i zaczęły wieść już tylko beznadziejną wegetację w oparciu o skąpe dostawy żywności przydzielane przez rząd. Sytuacja wśród tych którzy w rezerwatach pozostali jest zła nawet w chwili obecnej - często są oazami ubóstwa w amerykańskim społeczeństwie. Przy bocznej drodze wiodącej od głównej szosy do Monument Valley znalazłem duże targowisko, złożone z kilkudziesięciu slumsowo wyglądających budek, w których Navajo sprzedawali turystom swoje tradycyjne wyroby - głównie srebrną biżuterię z niebieskimi kamieniami półszlachetnymi, ubrania i mokasyny. Obejrzałem stragany, ale do Monument Valley zdecydowałem się nie wjeżdżać - pogoda nie była nadzwyczajna, a ja czułem się mocno zmęczony poprzednimi dniami podróży, no i chciałem dotrzeć przed zmrokiem nad Grand Canyon i obejrzeć zachód słońca nad nim.

Most nad rzeką
Colorado Ruszyłem dalej, przeciąłem pasmo wzgórz ograniczających rezerwat Navajo Wąwóz rzeki
Colorado i po dość długiej jeździe dotarłem do szerokiej i płaskiej doliny, którą płynie rzeka Colorado zanim zapadnie się w otchłań Wielkiego Kanionu. Już zresztą i na tym odcinku Colorado wyrzeźbiło sobie głęboki na kilkadziesiąt metrów jar o pionowych ścianach. Jego brzegi spinał bardzo malowniczy ażurowy most, Stragany Indian Navajo a na parkingu obok stała kolejna grupka straganów Navajo, tym razem nieco porządniej zbudowanych. Próbowałem je fotografować, ale spotkałem się z wyraźną niechęcią Indianek które sprzedawały pamiątki - nie protestowały głośno, ale odwracały się od obiektywu. Przypomniałem sobie, że robienie zdjęć kłóci się z wierzeniami religijnymi Navajów (kiedyś sądzili że w ten sposób kradnie im się dusze!) i zawstydzony dałem kramarkom spokój, kupiłem za to jeden z naszyjników z niebieskimi oczkami.

Zmierzch nad Grand
Canyon Od mostu do centrum turystycznego na północnym skraju urwisk Wielkiego Kanionu miałem jeszcze kolejnych kilkadziesiąt kilometrów, gdy więc tam w końcu dotarłem, zrobiło się już nieco zbyt późno na fotografowanie najpiękniejszej fazy zachodu słońca. Widok i tak był imponujący - fantastyczne zerwy Grand Canyon rysowały się tajemniczo wśród pogłębiających się cieni. Pogoda nie była nadzwyczajna, szybko zapadła głęboka noc i mogłem tylko pooglądać budynki centrum turystycznego - nie różniło się niczym szczególnym od podobnych kompleksów stawianych na całym świecie przy co większych atrakcjach przyrody czy zabytkach. Sklepy z tandetnymi w większości pamiątkami, fast-foody, punkty foto - znudziłem się szybko i wróciłem kawałek wzdłuż drogi dojazdowej do campingu w lesie. Choć raz udało mi się znaleźć biwak w miarę wcześnie, ale nie dane mi było się wyspać - planowałem następnego dnia rano wstać przed świtem, żeby obejrzeć sławny wschód słońca nad Wielkim Kanionem...



Poprzedni etap   |   Powrót do strony USA 1998   |   Następny etap