Dzień 5: Death Valley | |
|
| |
|
| |
|
| |
|
| |
|
| |
Znajduje się on na wierzchołku jednej z
wyższych gór otaczających Dolinę, 1669m nad poziomem morza (a samo dno
doliny opada miejscami poniżej poziomu morza!). Dojazd tam zajmuje
dłuższą chwilę - z centrum turystycznego trzeba przejechać ponad 30km
po stromej i krętej górskiej drodze. Zdecydowanie warto, już sama
wycieczka jest naprawdę fantastyczna, niemal jak zwiedzanie wystawy
geologicznej - okoliczne wzgórza zbudowane były ze skomplikowanej
mozaiki pasm i wtrętów w najróżniejszych kolorach.
Po
wjechaniu na szczyt otworzył się mi widok na całą Death Valley, po
kilkadziesiąt kilometrów w każdą stronę - płaskie żwirowe dno, wielkie połacie pól
soli, koronę wzgórz dookoła. Chwilę po mnie na Dantes View
przyjechało jeszcze dwóch Anglików - sądząc po zachowaniu,
najwyraźniej bardzo blisko zaprzyjaźnionych... Pogawędziliśmy chwilę
przy zaimprowizowanym lunchu, dokarmiliśmy przy okazji parę
ciekawskich ptaków, które pojawiły się natychmiast jak tylko
wyciągnęliśmy z plecaków kanapki, porobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy z
powrotem w dół.
| |
Wracając przejechałem ponownie obok
centrum turystycznego i pojechałem do jeszcze jednego bocznego wąwozu,
Yellow Canyon. Tym razem wjazd autem był zabroniony, więc mimo
koszmarnego upału (miałem wrażenie, że nasilał się ciągle mimo coraz
późniejszego popołudnia) wybrałem się na dłuższy pieszy spacer.
Początek nie był jakoś nadzwyczajnie ciekawy w stosunku do tego co już
widziałem wcześniej - żwirowa droga otoczona przez pasiaste skały.
Po pół
godzinie męczącego marszu ociekałem potem, wysiłek został jednak
nagrodzony. Krajobraz zrobił się prawie monochromatyczny, czy raczej
kilkukolorowy - wąwóz wszedł między jasnożółte, wydmokształtne obłe
wzgórza, niektóre całkiem wysokie; z przodu zamknęła go ściana
czerwonawych skał, a całości dopełniało jasnoniebieskie bezchmurne
niebo i niemal czarne cienie późnego popołudnia - wszystkie barwy były
prawie jednolite, praktycznie bez odcieni pośrednich. Zbliżał się już
zmierzch, zanim zawróciłem zdołałem jednak wyjść na grań wysokiego
pagóra zamykającego jar - po drugiej stronie żółte piaskowce ciągnęły
się jeszcze całymi hektarami.
| |
Po powrocie do wylotu wąwozu wsiadłem
ponownie do auta i pojechałem dalej na południe, w kierunku
Badwater, najniżej położonego fragmentu wielkiego zapadliska
tworzącego Death Valley. Po drodze, jadąc Artist Drive, minąłem
jeszcze jedną niesamowitą formację - "Malarską Paletę". Było to
miejsce w którym fragment zbocza góry pokrywała tak bogata mieszanina
różnych minerałów, że wyglądała jak deska używana do rozrabiania barw
przy malowaniu obrazów!
| |
Już o zmierzchu dotarłem do ostatniego
fragmentu Doliny Śmierci który koniecznie chciałem obejrzeć
- najgłębszej depresji w Stanach Zjednoczonych,
punktu położonego -86 metrów poniżej poziomu morza! Nie został on
zalany tylko z uwagi na bardzo gorący klimat Doliny i szczelną barierę
otaczających ją pasm górskich. Najgłębsza depresja pokryta była grubą
warstwą soli, różowawej w promieniach zachodzącego słońca -
kontrastowała z nią tylko biała ścieżka wydeptana przez turystów. Co
ciekawe, obok ścieżki były też spore kałuże bardzo słonej wody (stąd
nazwa samego miejsca, Badwater) - duże zasolenie chroniło ją przed
parowaniem nawet w tak skrajnych temperaturach. Dla oddania skali, na
skałach powyżej szosy, całkiem wysoko, przyklejona była biała plansza
(widoczna na zdjęciu z lewej), pokazująca położenie poziomu morza.
| |
|
Spacerując po super-depresji, doczekałem do zachodu słońca. Po ciemku ruszyłem w kierunku przełęczy Salsberry Pass (1010mnpm) zamykającej południowy kraniec Doliny i dalej autostradą do Los Angeles. Po niecałych 100km miałem dosyć - bez szukania jakiegoś specjalnie bezpiecznego miejsca zjechałem kawałek w pierwszą-lepszą boczną drogę, zaszyłem auto w krzakach i natychmiast w nim usnąłem. Następnego rana, przysypiając ze zmęczenia nad kółkiem już nawet w biały dzień, dobrnąłem jakoś do Los Angeles i znalazłem dojazd na lotnisko. Teoretycznie, lot do Londynu miałem dopiero następnego dnia, co dawało mi trochę czasu na zwiedzenie miasta. Tyle że po prostu nie miałem już na to siły - w 5 dni przejechałem prawie 4500km i zwiedziłem ćwiartkę wielkiego kraju! Udało mi się przebookować bilet na wieczór, zrobiłem więc jeszcze tylko samochodową rundę po kilku najsławniejszych (a przynajmniej najbardziej mi znanych z różnych seriali) rejonach - Hollywood Boulevard, Beverly Hills, plaże Santa Monica, po czy zdałem auto w wypożyczalni, odprawiłem bagaż i zadrzemałem na lotniskowym fotelu w oczekiwaniu na mój rejs. Mimo że był długi, niewiele z niego pamiętam - zasadniczo na dobre rozbudziłem się dopiero już na Okęciu. | |
|
Prawdziwa satysfakcja z wyprawy zaczęła do mnie docierać dopiero kilka dni później, gdy trochę odetchnąłem - to była z pewnością jedna z większych podróżniczych przygód w moim życiu. Ogromnym wysiłkiem, ale stosunkowo tanim kosztem (może 350$ za wypożyczenie auta i benzynę, 50$ za Eagle Pass czyli bilet wstępu do Parków Narodowych, parę groszy za kiepską żywność w fastfoodach) zwiedziłem wielki obszar jednego z najbardziej fascynujących przyrodniczo fragmentów naszej planety, południowo-zachodni narożnik Stanów Zjednoczonych. Szkoda tylko, że na wszystko miałem tak mało czasu i nie mogłem się wypuścić na dłuższe piesze wyprawy, ale cóż - może następnym razem, na pewno nie była to moja ostatnia wizyta w USA. | |
| |
|
|