Chan Tengri: oblężenie

Baza na tle grani Piku
Pobiedy Chan
Tengri Kolejny poranek powitał nas pięknym słońcem i bezchmurnym niebem, mogliśmy w końcu obejrzeć całą bazę na tle olbrzymiego masywu Piku Pobiedy, zamykającej horyzont prawie 4-kilometrowej długości podniebną granią. Jej główny wierzchołek (7438mnpm, najwyższy szczyt Tien-Szan) schowany był za stokiem Triglava, ale i tak budziła respekt - Rosjanie nie bez powodów uważają zdobycie Pobiedy za trudniejsze od wejścia na Everest, Pik Czapajewa i Chan
Tengri z uwagi na długość jej grani i przynajmniej 3-4 dni które trzeba spędzić powyżej 7000m żeby ją pokonać. Dodatkowym utrudnieniem jest bardzo niestabilna pogoda i niemal nieustanny huragan tam wiejący - mur Pobiedy ogranicza masyw Tien-Szan od południa, dzieląc górzysty Kirgistan od pustyni po stronie chińskiej, różnica klimatów sprawia że prawie nie ma tam spokojnych dni. Trudności Pobiedy nie były jednak naszym zmartwieniem, przynajmniej jeszcze nie tym razem, wystarczające wyzwanie stanowił mający 7010m Chan Tengri (drugi co do wysokości w paśmie) - trudno było oderwać wzrok od jego fantastycznej piramidy, niewiele widziałem w życiu podobnie pięknych gór!

Janek Toaleta Po niepełnych dwóch dniach w bazie nie mieliśmy jeszcze porządnej aklimatyzacji, ale szkoda było wspaniałej pogody, więc zdecydowaliśmy się rozpocząć akcję. W ramach wstępnego rekonesansu postanowiliśmy wybrać się do obozu I i zostawić tam depozyt z częścią ekwipunku. Marcin i Kinga wyszli od razu po śniadaniu, Heniek, Janek i ja zastanawialiśmy się czy nie poczekać jeszcze jednego dnia, Heniek oswajając się z wysokością. Korzystając z tego, że przy pięknym słońcu około południa temperatura wzrosła nieco (do zakresów mniej więcej pogodnego marca w Polsce), dokonaliśmy minimalnych zabiegów higienicznych w lodowatych strużkach spływających z lodowca, uporządkowaliśmy namiot i podsuszyliśmy śpiwory. Ostatecznie jednak żal nam się zrobiło zostawać w namiocie, po obiedzie spakowaliśmy się i także wyruszyliśmy.

Pierwszy raz na
szlaku Lodowcowa
dolinka Droga do obozu pierwszego wiodła niemal płaskim (w sumie 200m przewyższenia), za to bardzo długim (około 8km) lodowcem. Początek trasy wymagał trochę skupienia z uwagi na trudności orientacyjne - ścieżka kluczyła między lodowymi pagórkami, omijając głębokie szczeliny. Ponieważ wyruszyliśmy późno, wystarczyło że po prostu śledziliśmy ślady wydeptane przez idących wcześniej, wytyczenie szlaku po świeżym opadzie sniegu nie byłoby już takie proste. Po mniej więcej pół godzinie wydostaliśmy się ze strefy pęknięć na na olbrzymią śnieżną płaszczyznę, Pik
Gorkiego otoczoną wieńcem niebotycznych gór. Tylko kilka potrafiliśmy zidentyfikować - Pobiedę, Triglava nad bazą, 6-tysięczniki w grani Chan Tengri - Pik Gorkiego, Pik Abałakowa, Południowy Pik Czapajewa, Chan
Tengri śnieżną piramidę Edelweissa w głębi doliny (już po powrocie do Niemiec sprawdziłem na mapie, że niemal 7-tysięczny szczyt w narożniku doliny nosił oryginalną nazwę Piku Wojennych Topografów). Inne wyglądały nie mniej imponująco, ale chyba były bardzo rzadko odwiedzane - nawet dotarcie do nich wymagało pokonania najeżonych serakami uskoków w odległych zakątkach lodowca, a wejście na te szczyty bez zaplecza w postaci bazy, stałych obozów, poręczówek ubezpieczających Chan Tengri z pewnością było wyzwaniem dostępnym tylko dla najlepszych.

Skok przez
szczelinę Podziwiając widoki maszerowaliśmy w dobrym tempie przez lodowiec - aklimatyzacja w Alpach przed wyjazdem okazała się całkiem skuteczna. Mniej więcej w połowie drogi trafiliśmy na przeszkodę - szybko płynący potok, który wyrzeźbił w lodzie ponad metr głeboką i szeroką na prawie dwa metry rynnę. Na kilkusetmetrowym odcinku ścieżka szła brzegiem potoku, aż do miejsca gdzie wznosił się nad nim bardzo podejrzanie wyglądający i już nadłamany w środku śnieżny mostek. Skakałem nad nim z duszą na ramieniu - nawet jeżeli wytrzymał ciężar innych, to niekoniecznie musiał znieść moje 120kg, bo przynajmniej tyle ważyłem razem ze sprzętem i plecakiem. Szczęśliwie nie załamał się jednak - lodowata kąpiel byłaby nie tylko nieprzyjemna ale i niebezpieczna, wydostanie się z szybkiego nurtu i głebokiej rynny wyglądało na bardzo problematyczne.

Spotkanie na
szlaku Portret w cieniu
Chana Tuż przed obozem I spotkaliśmy wracających Marcina i Kingę. Wymieniliśmy wrażenia, zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek w cieniu Chana i poszliśmy dalej. Obóz I okazał się być po prostu kupką kilkunastu namiotów rozrzuconych w nieregularnych odstępach po płaskim kawałku lodowca. Do tego bałwan, kilka kałuż z których dawało się nabrać wody (z lodową kaszą) i śnieżny murek udający toaletę, dla pań i co bardziej wstydliwych panów. Obóz I Robiło się późno, przepakowaliśmy więc rzeczy przeznaczone do zostawienia w największy z plecaków i zakopaliśmy go pod stosem kamieni. Przed powrotem do bazy wybraliśmy się na jeszcze jeden krótki zwiad, Żleb do obozu II do wylotu kuluaru Siemionowa, czyli żlebu prowadzącego do obozu II. W pionowym skrócie trudno było ocenić jego długość, ale wydawał się stromy i męczący. Nie mówiąc o tym że bardzo niebezpieczny - wolno nim było chodzić tylko nocą, w dzień regularnie schodziły nim lawiny spadające ze zboczy Piku Czapajewa (w latach 90-tych zginęli w jednej z tych lawin polscy alpiniści).

Powrót do
bazy Autor Gdy w końcu zaczęliśmy wracać, słońce schowało się za grań i zrobiło się bardzo zimno. Moje samopoczucie gwałtownie się pogorszyło - wrażenie wyleczenia okazało się złudne, cały dzień włóczenia się po lodowcu nie zrobił mi dobrze, a wieczorny chłód ostatecznie pogorszył sytuację. Graniastosłup Chana oświetlony zachodzącym słońcem wyglądał przepięknie, ale nie miałem już siły go podziwiać. Chan o zmierzchu Do namiotu dotarliśmy tuż przed zapadnięciem ciemności, bardzo zmęczony i z dreszczami schowałem się natychmiast do śpiwora. Czułem się fatalnie, łamało mnie w stawach i miałem lekką gorączkę. Koledzy zrobili kolację, połknąłem kolejną końską porcję aspiryny i witamin i bardzo zaniepokojony o mój dalszy udział w ekspedycji zasnąłem.

Janek i
Marcin Następnego ranka pogoda nie była już tak piękna, ale nie sypało i moi koledzy zdecydowali się przenieść na dobre do obozu I. Ja obudziłem się co prawda w nieco lepszej formie niż poprzedniego wieczora, ale postanowiłem jednak przeczekać dzień w namiocie, spróbować podleczyć się trochę i dogonić ich później. Zrobiłem im pożegnalną fotkę i zaszyłem się z powrotem do śpiwora. Na szczęście miałem gdzie mieszkać - mój namiot jako największy zostawał w bazie, do wyższych obozów zabieraliśmy dwa mniejsze. Większą część dnia po prostu przespałem, budząc się tylko żeby zagotować sobie coś do jedzenia.

Oboz
I Relaks Niewielką miałem nadzieję że jeden dzień przerwy wystarczy na całkowite wyzdrowienie, ale nie mogłem czekać dłużej, bo stracił bym szanse na dogonienie kolegów i musiał wchodzić do wyższych obozów sam. Kolejnego ranka pozbierałem się więc i przy znów wspaniałej pogodzie poszedłem jeszcze raz do obozu I. Herbatka
Triglav
Edelweiss
Dotarłem tam przed południem i zastałem Heńka i Janka wygrzewających się w słońcu - Marcin z Kingą byli w obozie II, wspięli się tam już poprzedniej nocy! Chłopcy planowali zaatakować wieczorem, mieliśmy przed sobą jeszcze cały dzień żeby wypocząć i bez pośpiechu zwinąć biwak. Spędziliśmy kilka godzin sącząc herbatkę i robiąc pamiątkowe fotki na tle Chana i co wybitniejszych szczytów otaczających górne piętro lodowca.

Zabezpieczanie
biwaku Widok z
namiotu Zaczęliśmy się już leniwie pakować, gdy zza grani Pobiedy wypełzły groźnie wyglądające chmury. Pogoda psuła się bardzo szybko, coraz grubszy wał chmur przesuwał się w naszym kierunku. Nasze nocne wyjście stanęło pod znakiem zapytania, zamiast upychać rzeczy w plecakach Toaleta przy
bałwanie wrzuciliśmy je z powrotem do namiotu i stłoczyliśmy się w nim sami - w 3 osoby w niedużym szturmowym namiociku robiło się bardzo ciasno. Zaczął padać śnieg, z braku lepszych zajęć zdrzemnąłem się znowu. Załamanie okazało się bardzo przejściowe - po dwóch godzinach przestało padać i wyjrzało słońce. Dłuższą chwilę obserwowaliśmy rozwój sytuacji siedząc w namiocie - nie byliśmy pewni czy powinniśmy jednak wyruszyć tego wieczora, świeży opad zwiększał zagrożenie lawinami. Śniegu napadało jednak na tyle niewiele, że zdecydowaliśmy się zaryzykować.

Przygotowania do
wyruszenia Zwinęliśmy biwak i w zapadającym mroku poszliśmy w kierunku podejściowego kuluaru i ubranego w czapę chmur Chana. Plecaki mieliśmy niestety bardzo ciężkie, ponad 20kg każdy - sprzęt osobisty, biwakowy, asekuracyjny, żywność na kilka dni akcji górskiej. Z całym tym bagażem musieliśmy zrobić bardzo długie i ciężkie podejście - ponad 1000m przewyższenia stromym i niebezpieczny żlebem. Obóz II znajdował się na wysokości 5200m, wyżej niż kiedykolwiek wcześniej się znalazłem. Wyruszyłem bardzo skoncentrowany i zmobilizowany, ale od początku nie szło mi się dobrze, nie czułem tej przyjemnej lekkości z którą zazwyczaj startowałem do górskich wycieczek po kilku dniach odpoczynku. Organizm nie dał się oszukać, po prostu nie doszedłem do pełnego zdrowia i nie odbudowałem moich normalnych rezerw i odporności na wysiłek. Mimo to posuwaliśmy się w rozsądnych tempie, podchodząc po dobrze przedeptanej ścieżce zygzakującej przez pierwszą, niezbyt jeszcze stromą część żlebu. Zachmurzyło się ponownie i zapadły atramentowe ciemności, widzieliśmy tylko kilkanaście najbliższych metrów stoku. Podejście stopniowo zaczęło robić się coraz ostrzejsze, a warunki trudniejsze - zaczął prószyć drobny śnieg. Obserwowałem altimetr w moim zegarku - wysokość stopniowo rosła, 4300, 4400, 4500 metrów, ale i moje siły wyczerpywały się coraz szybciej. Po może 3 godzinach poczułem się jakbym doszedł do ściany - zwolniłem, musiałem stawać na odpoczynek co kilkanaście, potem co kilka kroków. Mój wysokościomierz wskazywał że jesteśmy gdzieś między 4600 a 4700m, najwyżej w połowie drogi. Stało się dla mnie oczywiste że nie dam rady dojść do obozu II i muszę zawrócić. Koledzy zaproponowali że wezmą ode mnie część ładunku, ale ja z ledwością niosłem już samego siebie, co dopiero mówić o plecaku. Oddałem im namiot i inne elementy "komunalnego" ekwipunku i kwadrans przed północą samotnie zawróciłem. Umówiliśmy się na pożegnanie że tym razem zostanę w bazie dłużej, minimum 3-4 dni, spróbuje podkurować się solidniej i jeżeli mi się uda zaatakuje jeszcze raz sam, tak żeby dogonić ich w obozie II.

Zmobilizowałem siły i zacząłem schodzić. Zsuwanie się po stromym śniegu szło stosunkowo łatwo, gdy dotarłem do płaskiej cześci nie musiałem już walczyć z brakiem aklimatyzacji na zwiększonej wysokości, więc ostatecznie bardzo wyczerpany około drugiej w nocy dowlokłem się z powrotem do obozu I. Nie było mowy żebym od razu wracał do bazy, dobudziłem Anglików z którymi rozmawiałem w ciągu dnia, wskazali mi pusty namiot należący do członków ich grupy wspinających się już gdzieś wyżej, wyciągnąłem z plecaka śpiwór i prawie się nie rozbierając schowałem się w nim i zasnąłem.

Chan Tengri w
słońcu Chan Tengri i
Pik Czapajewa Następne 3 dni spędziłem nie ruszając się z bazy, a, wyłączając wyprawy po wodę i do toalety, przez większość czasu nie wychodząc nawet ze śpiwora. Był to dla mnie najcięższy okres całej wyprawy. Czułem się źle, zwyczajnie chory, a musiałem sobie samotnie radzić z bardzo cięzkimi warunkami życia. Dopiero wtedy odczułem je naprawdę Baza w
słońcu - wysiłku i mobilizacji wymagała każda czynność, Zachód
Słońca zagotowanie posiłków, minimum zabiegów higienicznych. Zacząłem brać silny antybiotyk - do tej pory traktowałem to jako ostateczność i starałem się jej uniknąć, bo antybiotyki bardzo osłabiają kondycję, ale teraz nie widziałem już innego wyjścia. Leżenie całymi dniami samemu w namiocie wyczerpywało mnie też psychicznie Namiot pod
śniegiem - - pierwszego dnia głównie podrzemywałem, Po świeżym
opadzie potem byłem już tak wyspany że nawet to mi się nie udawało. Zrobiło się zresztą strasznie niewygodnie - po paru dniach dobrej pogody stopił się śnieg pokrywający morenę na której stała baza, wytopił mi się także spod namiotu, i pod podłogą zamiast równej udeptanej platformy miałem stos kanciastych kamieni, w dodatku pochyły (śnieg zniknął także z lodowca - zmienił się z białego na brudnoszary). Od zanudzenia się na śmierć ratował mnie tylko zapas lektury - Baza po
opadzie gruba 1000-stronicowa cegła fantasy, którą sobie przywiozłem (w dodatku po angielsku, żeby na trochę dłużej starczyła) i książka Mario Puzo o rodzinie Borgiów, będąca własnością Kingi. Na domiar złego popsuła się po raz kolejny pogoda - pierwszego dnia po powrocie z "I"-nki była wspaniała, szczyty błyszczały w słońcu, ale już wieczorem lodowiec pokryły chmury i zaczęło gęsto padać. W nocy budziłem się parokrotnie żeby skopać śnieg gromadzący się na namiocie, inaczej jego ciężar mógłby połamać maszty. Gdy po ponad dobie opad się skończył, wokół namiotu miałem znowu grube poduchy śniegu, nie odnowiła się niestety tylko ta najważniejsza pod podłogą...

Trzeciego dnia pogoda wróciła a ja poczułem się lepiej. Nie miałem wielkich złudzeń że wyleczyłem się w pełni, ale żeby mieć jakąkolwiek szansę dogonienia kolegów, nie mogłem dłużej czekać. Nawet bez wielkie wiary co do możliwości powodzenia, skoro przyleciałem tu tysiące kilometrów, chciałem mieć pewność że przynajmniej zrobiłem co w mojej mocy. Spakowałem się jeszcze raz i wieczorem po raz trzeci wyruszyłem w kierunku obozu I. Tym razem nie stał tam już żaden z naszych namiotów, pozostawało mi więc tylko spróbować dojść od razu do obozu II. Trasę do "I"-nki znałem już na pamięć, dotarłem tam bez większych problemów równo z zapadnięciem pełnych ciemności. Włączyłem czołówkę i bez zwlekania poszedłem dalej, za zimno było na odpoczynki. Pogodę miałem lepszą niż przy poprzedniej próbie, gwiaździste niebo, żadnego wiatru. Wszedłem do żlebu, na stromsze podejście, i niestety zacząłem się szybko męczyć. Nie doszedłem nawet tak wysoko jak za pierwszym razem - zawróciłem w ostatniej chwili, bo sił przy powrocie nie miałem już w ogóle, jeszcze trochę i w ogóle został bym nocować na śniegu. Znów dopiero około drugiej w nocy dowlokłem się z powrotem do obozu I, już bez budzenia kogokolwiek znalazłem pusty namiot i położyłem się w nim. Następnego dnia około południa bardzo powoli, bo ciągłe czułem się całkowicie wykończony, wróciłem do swojego namiotu w bazie, ugotowałem sobie jakiś makaron i przespałem resztę popołudnia.



Poprzedni etap   |   Powrót do strony Kirgizja 2002   |   Następny etap