Podróż Biszkek - baza na lodowcu Engilczek

Następnego dnia mieli przylecieć nasi koledzy i od razu pojechać z nami w góry. Ciągle jednak nie miałem swojego bagażu! Pełen złych przeczuć wstałem wcześnie i pojechaliśmy taksówką do biura Aerofłotu. Ku memu pozytywnemu zaskoczeniu i wielkiej uldze, około 7-mej bagaż przywieźli, dokładnie jak zapowiedziano nam na lotnisku! Ostatecznie więc żadnych poważniejszych kłopotów z nim nie miałem, a nawet zarobiłem na całym zamieszaniu 50 dolarów.

Dworzec
autobusowy Już z bagażem taksówka zawiozła nas na dworzec autobusowy. Tam spotkaliśmy Kingę i Marcina Miotka, drugiego Marcina (Henniga, stąd pseudo "Heniek") nie było, bo nie wytrzymał i przed odjazdem z Biszkeku "wyskoczył" jeszcze obejrzeć bazar. Zostałem więc na straży naszego stosu bagaży, a Miotk, twardo targując się z kierowcami, zaczął szukać busika który mógłby nas zawieźć do odległego o ponad 400km na wschód miasta Karakoł (za czasów radzieckich Przewalsk). Nasza trasa przebiegać miała (patrz mapka poniżej) wzdłuż granicy z Kazachstanem i północnych brzegów olbrzymiego słonowodnego jeziora Issyk-kul.

Mapa Kirgizji

Nasz
busik Heniek w końcu wrócił z bazaru, Marcin utargował satysfakcjonująco tani transport, Początek podróży mogliśmy więc zapakować nasz stos plecaków i wyjechać. Wiozło nas zdezolowanym nieco (jak wszystkie pojazdy tutaj) Mercedesem dwóch potężnych, ale pogodnych i przyjacielskich mężczyzn. Żeby dorobić do uzgodnionej ceny przejazdu, przez całą drogę co rusz się zatrzymywali i brali dodatkowych autostopowiczów. Nie protestowaliśmy, bo i tak nie mieliśmy się na razie dokąd spieszyć. Za to mogliśmy podpatrzeć następną porcję lokalnych zwyczajów - fakt że kierowca poklepywał po pupie zabierane kobiety wydawał się przejawem seksizmu, ale tylko do momentu kiedy nie okazało się że mężczyzn poklepuje również...

Obiad Trasa zajęła nam cały dzień, mimo że droga nie była najgorsza - asfalt marny, ale szosa w miarę szeroka a ruch niewielki. Pierwsze 100km wiodło płaską i szeroką doliną, w której położony jest Biszkek. Dalej dolina zwęziła się, przejechaliśmy przez głęboki przełom między pokrytymi piargiem górami i wjechaliśmy do kolejnej wielkiej doliny, otaczającej jezioro Issyk-Kul. Jest to jedno z największych górskich jezior na świecie, niemal śródlądowe morze - 182km długości, 61km szerokości i prawie 700m głębokości. Jego powierzchnia leży na wysokości prawie 1600mnpm, ale mimo to nie zamarza ono zimą (stąd nazwa, po kirgisku "gorące jezioro"). Co ciekawe, jezioro jest bezodpływowe, ze wszystkich stron otaczają je potężne masywy górskie. Spektakularne normalnie widoki niestety nie były tym razem nadzwyczajne z uwagi na marną pogodę - wisiały nad nami niskie chmury, momentami trochę padało. Wczesnym popołudniem kierowcy z własnej inicjatywy zrobili postój w jednej z wiosek nad jeziorem - zawieźli nas do domu swoich znajomych, gdzie w altance w ogródku zaserwowano nam obiad (tanio, ale nie za darmo).

Schronisko w
Karakoł Chatarka Godzinę przed zmierzchem dojechaliśmy do Karakoł, sporego i raczej brzydkiego miasta położonego u stóp naprawdę wielkich gór, najwyższego fragmentu pasma Tien-Szan. Dłuższą chwilę zajęło nam jeszcze znalezienie schroniska, które doradził nam właściciel biura podróży z Biszkeku - nasi kierowcy nie znali Karakołu za dobrze. Schronisko okazało się bardzo przyjemne, więc Marcin (profesjonalnie analityk kosztów w Procter i Gamble) odbył kolejną rundę targów o cenę noclegu z sympatyczną chatarką. Jako wprawny negocjator postawił oczywiście na swoim, Nasi kierowcy po czym mogliśmy w końcu wypakować potężną górę naszych bagaży - każde z nas miało po dwa duże plecaki, plus różne mniejsze torby i pakunki. Już po zmierzchu wykupiliśmy resztki chleba na lokalnym bazarku - Bagaż ciągle nie mieliśmy wystarczającej ilości pieczywa na długi pobyt w górach, na 5 osób i 2-3 tygodnie potrzebowaliśmy kilkudziesięciu bochenków! Po powrocie do schroniska zadzwoniliśmy jeszcze do lokalnego przedstawiciela Tien-Shan Travel i umówiliśmy się, że następnego dnia wcześnie rano przyjedzie po nas samochód i zabierze na lotnisko. To była niespodzianka - według pierwotnego planu pierwszy etap podróży w góry mieliśmy odbyć jeszcze po ziemi! Okazało się jednak, że helikopter normalnie przewożacy ludzi tylko wzdłuż lodowca przyleciał do miasta na przegląd i wracając może zabrać i nas. Dość podekscytowani położyliśmy się spać.

Piekarnia Rano samochód przyjechał zgodnie z zapowiedzią około 6-tej, Lotnisko w Karakoł czekaliśmy spakowani i gotowi, ciągle jednak nie mieliśmy zapasów chleba. Po drodze na lotnisko kierowca zawiózł nas do małęj piekarenki. Zasadniczo była jeszcze zamknięta, ale pracownicy wpuścili nas do środka i mieliśmy okazję nie tylko kupić dość pieczywa, Śmigłowiec ale jeszcze obejrzęć sam proces jego wyrobu. Zaprowiantowani dotarliśmy na lotnisko, gdzie stało kilka niewielkich samolotów i, Załadunek bagaży przede wszystkim, "nasz" śmigłowiec. Wyładowaliśmy plecaki z busika i tak zaczęła się nasza niezapomniana przygoda z post-radziecką awiacją. Miny wydłużyły nam się od razu po obejrzeniu wnętrza maszyny - wystrój był niezwykle ascetyczny. Stos bagaży wrzuconych wcześniej przez innych lecących z Rachunek
sumienia nami alpinistów piętrzył się luzem całkowicie niezabezpieczony w tylnej części kabiny, nasze plecaki jeszcze go powiększyły. Za siedzenia dla pasażerów służyły dwie wąskie płócienne ławeczki pod ścianami, żadnych foteli, poręczy, nawet jakichkolwiek elementów wystających ze ścian, za które można by się schwycić w razie jakichś przechyłów. Oczywiście, pasów bezpieczeństwa dla pasażerów też nie dostrzegłem nawet śladu. Generalnie była to po prostu przemalowana na cywilne barwy maszyna używana normalnie do operacji typu desant komandosów w Afganistanie - jak wiadomo straty na placu boju muszą się i tak zdażać, więc instalowanie drobiazgów typu pasy w środku helikoptera byłoby zupełnie zbytecznym zachodem. Nie mieliśmy jednak żadnego wyboru, nawet z połową naszych bagaży dojście pieszo do bazy na lodowcu Engilczek zajęło by nam tydzień. Wsiedliśmy więc do tej piekielnej machiny, ale jak widać z min Marcina i Kingi na zdjęciu obok, czuliśmy się bardzo niepewnie.

Owce Przebieg lotu nie pomógł w rozwianiu naszych wątpliwości. Naprawa Śmigłowiec wystartował i z wyciem silników zaczął ostro się wznosić wzdłuż stromych górskich zboczy, aż do przełęczy położonej prawie na wysokości 4000m. Przeleciał nad nią, obniżył się gwałtownie i wylądował na pierwszym znalezionym płaskim kawałku łąki, tuż obok wielkiego stada pasących się owiec i pilnującego je dżigita. Tabun Najwyraźniej naprawy na które przyleciał do Karakołu nie do końca pomogły - pilot stwierdził że silnik mu się grzeje, kazał zdumionym pasażerom wysiadać, po czym razem z mechanikiem zaatakowali bebechy maszyny długimi śrubokrętami. Zwalczając natrętne myśli, że może należało by jednak zejść pieszo z powrotem do miasta, mieliśmy pół godzinki na zwiedzenie okolicy - oprócz stada owiec, na zboczu poniżej nas pasło się jeszcze stado koni. W moim przypadku, ten nieplanowany postój zaważył być może na powodzeniu całej wyprawy - wiało potężnie, zmarzłem i już parę godzin później poczułem pierwsze objawy przeziębienia.

Baza
Maida-Adyr Startując po raz kolejny, byliśmy już naprawdę mocno wystraszeni, Naprawa tym bardziej że dalsza trasa prowadziła nad poszarpanymi skalnymi turniami. Na szczęście bez kolejnych przygód śmigłowiec spłynął w końcu do wielkiej płaskiej doliny i wylądował w bazie Maida-Adyr. Normalnie helikopter kursował Start
śmigłowca na trasie Maida-Adyr-lodowiec, więc przy lądowisku czekał już tłumek wspinaczy i stos bagaży. Nieco zaskoczeni że to nie my lecimy od razu dalej, dostaliśmy polecenie wyładowania naszych pakunków. Nie broniliśmy się specjalnie - po dotychczasowych przygodach chwila postoju na twardym gruncie wydawała się całkiem pociągająca. Z rozbawieniem podpatrywaliśmy zaniepokojenie wsiadających zamiast nas Czechów - piloci oczywiście znowu dłubali w silniku.

Baza
Maida-Adyr Zasadniczo baza Maida-Adyr zbudowana została jako wysunięty posterunek wojskowy, jako że ograniczającą dolinę granią przebiegała granica z Chinami (inna rzecz że trudno mi sobie wyobrazić działalność wojskową czy nawet przemytniczą prowadzoną przez ponad 5-tysięczne zaśnieżone przełęcze). Ważenie bagaży Żołnierze zarządzający lądowiskiem sprawdzili starannie nasze dokumenty, porównali z listą oczekiwanych gości, po czym mieliśmy trochę czasu na zwiedzenie okolicy. W pobliżu koszar stało parę małych domków i beczkowatych namiotów. tworzący niewielki "alpłagier" dla turystów. Służył on jako punkt wypadowy dla ludzi którzy nie atakowali Chan Tengri czy Piku Pobiedy, ale wybierali się na trekking po niższych szczytach wokół doliny, oraz jako poczekalnia przed lotem na lodowiec - z uwagi na niestabilną pogodę transport śmigłowcem działał nieregularnie, Czesi którzy odlecieli chwilę wcześniej czekali na to 5 dni! W sumie niewiele było do oglądania, szybko wróciliśmy na lądowisko i pod nadzorem szefa bazy przystąpiliśmy do ważenia naszych bagaży. Wolno było mieć po 30kg na osobę, powyżej tego każdy dodatkowy kilogram kosztował dolara. Nam udało się zgromadzić 255kg na 5 osób... Niestety tym razem trudno było próbować standardowych lotniskowych sztuczek typu przekładanie najcięższych rzeczy do bagażu podręcznego - śmigłowiec i tak sprawiał wrażenie jakby latał na samej granicy nośności, ukrycie rzeczywistej wagi tego co się przewozi mogło kosztować więcej niż kilkadziesiąt dolarów. Podaliśmy więc prawdziwe dane i uczciwość się opłaciła - szef bazy machnął ręką i nie musieliśmy nic dopłacać.

Kabina
śmigłowca Helikopter wrócił, załadowaliśmy się ponownie Lądowanie na
lodowcu i polecieliśmy dalej. Nie wszyscy - Marcin nie zmieścił się w limicie wagi i został żeby czekać na kolejny nawrót. Siedziałem bezpośrednio za kabiną pilota, nad jego ramieniem mogłem oglądać teren nad którym lecieliśmy. Początkowo płaskie dno doliny przeszło stopniowo w sfalowaną kamienistą morenę, Odlot śmigłowca a potem pojawił się sam lodowiec Engilczek (o ile dobrze zrozumiałem tłumaczenia tubylców, po kirgisku znaczy to Mały Książę) - po prostu kolosalny. Widziałem dziesiątki lodowców w Alpach i Kaukazie, Pierwszy rzut oka na bazę ale żaden nie miał prawie 100km długości i nie był otoczony 7-tysięcznymi górami! Lot nad nim trwał pół godziny, alternatywę stanowiło 3-4 dni wytężającego marszu przez moreny i szczeliny. Lądowanie odbyło się zgodnie ze standardami bezpieczeństwa do których zaczynaliśmy już stopniowo przywykać, tzn. mniej więcej dokładnie na głowach czekającego na transport powrotny tłumku - ludzie stali kilka metrów od kręgu wyznaczanego przez obracające się śmigło, podmuch wiatru w czasie przyziemiania skończyłby się masakrą. Manewrując pod wyjącym wirnikiem, najszybciej jak się da wynieślimy poza jego zasięg nasze plecaki i mogliśmy po raz pierwszy obejrzeć miejsce w którym planowaliśmy spędzić następne tygodnie: bazę i "naszą" górę. Wrażenia były dokładnie przeciwstawne: potężny masyw Szczytu Czapajewa i przepiękna strzelista piramida Chan Tengri (zbudowana z marmurowych skał!!) górowały nad grupką małych namiotów niedbale rozrzuconych na zaśnieżonych nierównych piargach.

Platforma pod
namiot Baza założona została na szczycie długiej bocznej moreny lodowca, Namiot Marcina i
Kingi w takim położeniu żeby nie zagroziły jej lawiny z sąsiedniego szczytu, ponad 5-tysięcznego Triglava. Jej główna część, z większymi namiotami na drewnianych podestach, kuchnią i magazynami znajdowała się obok lądowiska, wszystkie w miarę równe platforemki pod namiot w tym rejonie były jednak zajęte. Przenieśliśmy się więc na przeciwny skraj namiotowiska, bliżej samego Chan Tengri. Tam również trudno było zgadnąć które miejsce jest naprawdę płaskie i wygodne, jako że zagłębienia terenu wyrównywała gruba warstwa świeżego śniegu. W końcu Janek, Heniek i ja wyciągnęliśmy z plecaków plastikowe łopaty i po prostu wykopaliśmy i ubiliśmy butami spory dół w śniegu, parę metrów od głównej ścieżki biegnącej przez całą bazę. Rozstawiliśmy starannie namiot przywiązując odciągi do ciężkich kamieni - rejon słynął z bardzo zmiennej pogody i chcieliśmy zabezpieczyć go dobrze na wypadek silnych wiatrów. Budowa
kuchni Po drugiej stronie ścieżki rozbili się Kinga i Marcin, który przyleciał godzinę po nas. Chan Tengri w chmurach Na piarżystym stoku za namiotem zbudowaliśmy "kuchnię", czyli po prostu kamienny krąg mogący osłaniać przed wiatrem nasze butanowe palniki. Udało nam się też w końcu kupić od szefa bazy zapas butanu, niestety drogo - 5 dolarów za "bałonczik", i to bynajmniej nie nowy - wszystkie "jednorazowe" z założenia kartusze ewidentnie były powtórnie napełniane i nosiły ślady długiego używania. Wszystkie te operacje trwały długo i były bardzo męczące, z uwagi na wpływ wysokości - znaleźliśmy się na poziomie 4000mnpm, ciśnienie wynosiło tylko 60% normalnej wartości na nizinach! Wszyscy chodziliśmy już tego lata po Alpach i zdobyliśmy pewną aklimatyzację, ale oczywiście nie wystarczającą żeby swobodnie czuć się podejmując dłuższy wysiłek na takich wysokościach. Gdy skończyliśmy rozstawianie biwaku, zaczęło się robić bardzo zimno, nawet przy dobrej pogodzie temperatury powyżej zera utrzymywały się w rejonie bazy tylko przez kilka godzin w środku dnia. Już w grubych ubraniach i rękawicach zagotowaliśmy jeszcze naszą pierwszą na lodowcu kolację, czyli makaron z konserwą i topionym żóltym serem - jadłospis pozostał stały od początku do końca wyprawy... W końcu żegnani widokiem wierzchołka Chan Tengri wynurzającego się z chmur z ulgą pochowaliśmy się w śpiworach. Niestety czułem coraz silniej rozwijające się przeziębienie, nie wróżyło to dobrze - w tak ciężkich warunkach szanse na wyleczenie go kiepsko wyglądały. Połknąłem uderzeniową dawkę aspiryny i witamin i z lekką gorączką twardo, mimo wpływu wysokości, zasnąłem.

Wzmacnianie
namiotu Gdyby obudziliśmy się następnego dnia, wszystko schowane było we mgle i padał śnieg. Przesiedzieliśmy cały dzień w śpiworach, śpiąc, jedząc i wychodząc na zewnątrz tylko żeby dodatkowo zabezpieczyć kamieniami brzegi namiotu. Odpoczynek i dzień aklimatyzacji bardzo się przydał, a moje samopoczucie przynajmniej nie pogorszyło się znacząco, nabrałem więc nadziei, że zdołam zwalczyć przeziębienie i będę mógł włączyć się do akcji równocześnie z innymi.



Poprzedni etap   |   Powrót do strony Kirgizja 2002   |   Następny etap