Sanatorium w deszczu

Śniło mi się, że starałem się przejść na drugą stronę, trudno powiedzieć czego. W pewnym sensie snu. W pewnym sensie duszy i możliwych rzeczywistości. Jacyś ludzie czegoś ode mnie chcieli, była to mieszanina wątków typu “teren z przestępcami” oraz “przygoda przed siebie”. Wylądowałem w jakimś opustoszałym sanatorium u podnóża góry, gdzieś w Sudetach lub w zachodnich Beskidach. Było ono w tym samym masywie, co byłe tajne niemieckie zakłady zbrojeniowe, w których przedtem się błąkałem. W sanatorium, które równie dobrze mogło być trójkondygnacyjnym domem kolonijnym, mieszkał w zasadzie tylko jeden człowiek, podstarzały i zgorzkniały facet, którego (wraz z jego pomocnikiem – co do którego nie jest jasne, czy również mieszkał w tym budynku, choć na pewno tam bywał) najpierw spotkałem podczas wędrówki po górach. Facet ten zbudował (czy też przejął i odremontował) to sanatorium na początku lat dziewięćdziesiątych. Spytałem się go, dlaczego takie pustki, skoro miejsce w sumie górskie, niezłe. On odpowiedział, że na początku liczył na gości, którzy niby mieli zarabiać na Zachodzie, a potem przyjeżdżać tutaj się kurować, czy też odpoczywać, ale to (z niewyjaśnionych przez niego, chyba, powodów) nie wyszło. Facet dużo narzekał. Mówił: “Tutaj zawsze pada”. I rzeczywiście, wiatry w tym miejscu ciągle wiały od strony góry, przynosząc ciągłe zachmurzenie i deszcz. Widać było, że jest bardzo doświadczony w okolicznym terenie, ale – znając – nienawidzi go, z tych samych przyczyn, co swojej własnej sytuacji. Spytałem się go, czy nie chce się przenieść gdzie indziej, sprzedać ten budynek, skończyć tę historię. Poczułem, że w sumie chce, ale się bardzo przyzwyczaił do swojej żółci, pustego sanatorium, złości na świat, i nieustannego deszczu. I też, że nie wie co zrobić. Chciałem jeszcze więcej z nim porozmawiać, ale zadzwonił budzik. Budząc się, zapamiętałem: oczy drugiego człowieka są wormhole’ami do nierenormalizowalności jego duszy – to, co na powierzchni, to jedna z możliwych lorentzowskich emergentnych rzeczywistości tej duszy, tymczasowa, ograniczona, oparta na wysiłku. Tam w środku są możliwości alternatywnych emergentnych światów, aby po nie sięgnąć trzeba zrezygnować ze składania ofiar, na których oparta jest dotychczasowa lorentzowska czasoprzestrzeń.


(12.VI.18, Waterloo)