Schronisko i pożegnanie

Śniło mi się, że siedziałem na górce piasku pomiędzy sklepem spożywczym a ulicą Melaków, czekając nieco na autobus. Pamiętam, że było tam kilka osób, jakby bliskich, trochę jakby z Waterloo, i mówiliśmy o tym, że dobrze jest, że jest to studio jogi (które było w Ząbkach), bo na przykład w Zielonce nie ma żadnego. Oni chyba czekali na autobus razem ze mną.

Powtórzył się sen sprzed lat. Byłem w otoczeniu fajnych ludzi, mieszanina ludzi z licealnego sylwestra lub ferii w Zwardoniu, matexu z Hoffmanowej, matexu ze Staszica, oraz dawnego (pre-ambicjonalnego) SKPB. Wiedziałem, że jest to I/II.2003, a ja byłem zagubiony, ale też szczęśliwy z ich obecności. To miejsce już było w niegdysiejszym śnie, choć z troszkę innymi ludźmi. I chyba latem, nie zimą. Znałem układ tego schroniska i wiedziałem, jaki jest układ górek nieopodal. Wiedziałem też, że następnego dnia będziemy szli przez taki-a-taki grzbiet (bardzo fajne przejście-zejście, po to by dojść na dalszą stację), i ja chyba poprowadzę, czy też współ-poprowadzę to przejście. Schronisko było drewniane, obecność w nim miała w sobie tego rodzaju spokój, z jakim posmakiem jak na samym początku mojego życia w Hoffmanowej, i też takie przeczucie wielości przygód w nowym, pięknym, tajemniczym świecie, z jakim przeżywałem odwiedzanie liceów jeszcze wtedy, gdy byłem w podstawówce. Był tam też Mister, i to on prowadził trasę. Wiedziałem, że ten sen się już powtórzył, ale czułem się w nim tak dobrze: bezpiecznie i z poczuciem, że jestem razem wśród innych, że idziemy razem w przygodę. Nie chciałem tracić bycia w tym miejscu, i odkryłem, że mam zdolność zatrzymania snu. A dokładniej: zdolność zrobienia zdjęcia temu, jak stoimy razem pod ścianą, młodzi (choć ja miałem dziwną bródkę, niezgodną z tym jak wyglądałem w I/II.2003, – ale uznałem, że to po prostu alternatywna wersja mnie – taka bardziej zadziorno-górska, żywa). Więc zatrzymałem ten sen, i powiedziałem osobom, które były tam, że mogą się przyjrzeć w ten sposób sobie z przeszłości. To było tak, jakbym zrobił zdjęcie trój- czy też nawet czwór-wymiarowe, i spowolnił czas (nieco podobnie, jak w “Robocie” Snerga), i osoby, które tam były, mogły przyjrzeć się z bliska temu spowolnionemu zdjęciu-czasowi. Co ważne: gdy się człowiek zaczynał przyglądać z bliska temu zdjęciu, to się jakby te osoby ze zdjęcia rozchodziły, więc trzeba było focusować się na czymś lub kimś konkretnym i podążać za trochę za tą osobą. Choć nadal było jasne, że to jest zdjęcie, coś w rodzaju czterowymiarowego hologramu. Ludzie, z którymi tam byłem, rozeszli się po schronisku. Ja zaś wyszedłem ze schroniska na zewnątrz. Mimo, że wiedziałem, że to zima, to na zewnątrz było coś w rodzaju tropikalnej letniej burzy. Wiedziałem, że jestem we śnie, ale czułem się w nim tak bardzo prawdziwy, tak bardzo u siebie – tak bardzo wiedziałem, że chciałbym żyć tak naprawdę. Wszedłem na jakąś górkę przy schronisku (lub na dach jakiegoś przyległego drewnianego budynku) i patrząc na tę monsunową intensywność drzew, ciemnych chmur (było w tym coś z takiej bardzo intensywnej burzy, i poczucia intensywności i świeżości w Sarasocie w kwietniu 1997), wypowiedziałem życzenie swojego serca: proszę, niech to wszystko w co uwikłałem się po 2003 się odstanie, chcę zacząć jeszcze raz, z tego miejsca, z tego schroniska (...). Było dla mnie absolutnie jasne, że ten wyjazd I/II.2003 był jakimś punktem przełomowym mojej historii życiowej, że “stamtąd dalej wszystko poszło już źle”. Jednocześnie wiedziałem, że ten wyjazd miał miejsce tylko we śnie, oraz że jednocześnie był ścisłą i rzetelną diagnozą – tak jakby “powinien był być” on wtedy, ze wszystkimi fizycznymi i metafizycznymi konsekwencjami.

Wiedziałem, że następnego dnia będę szedł razem z Misterem tą trasą, którą kiedyś szedłem w tym niegdysiejszym śnie. I trochę żeby nie zwiększać tęsknoty i rozpaczy odłączenia, zdecydowałem się przeskoczyć w czasie gdzie indziej (nie wiedziałem dokąd). Patrzę, a tu jest ganek, jakiś drewniany domek, i Mister tam stoi ze słoikami pełnymi grzybów ze świeżego grzybobrania. Był w tym też spokój, pozostawania w tej modalności świata, który ma spójność, jest w ludzkiej obecności, jakbym odwiedzał przyjaciela gdzieś. On mi coś powiedział na temat tego, że różni ludzie odbierają od niego te grzybowe przetwory, więc ja poprosiłem, żeby mi odłożył ze dwa słoiki. Kręciła się tam też jakaś dziewczyna, i z kontekstu wynikało, że jest emocjonalnie związana z nim. W pewnym momencie, jakoś na boku tego domu (trochę z przodu i po prawej, patrząc od strony domu), siedzieliśmy z Misterem i tam był jakiś chyba nagrobek, albo coś takiego. Ja miałem poczucie, że jest w tym miejscu jakaś niezależna obecność duchowa. Mister tak jakby skosztował wody stamtąd, czy coś zjadł – nie pamiętam już. Ja jakoś czułem niepewność wobec tego miejsca, więc nie zrobiłem tego co on. W pewnym momencie poczułem, że ten krajobraz jest podtrzymywany przez coś trochę astralnego, coś autonomicznego, ale posiadającego zaburzony status ontyczny. Mister gdzieś poszedł, natomiast pojawiła się jego dziewczyna – tak jakby wychylając się z tego domku, chyba w białej sukience, dość delikatnej (w ogóle dziewczyna była bardzo urocza), i spytała się mnie, czy mogę zająć w życiu Mistera jej miejsce, jako osoby (istoty?) neutralnej. Spytałem się co to znaczy, ale ona jakoś nie wyjaśniła. Natomiast było dla mnie jasne, że ona już nie ma siły być w tej sytuacji, i chce, czy też musi, odejść. Miałem poczucie, że tutaj jest coś na rzeczy astralnego, i byłem oczywiście zainteresowany strukturą tej sytuacji, ale też nie chciałem na siebie brać żadnych zobowiązań. Choć może przyznałem (sam w sobie, nie wobec niej), że “neutralny” (tak, jak ja to rozumiem) jestem tak czy siak.

Potem jechałem gdzieś samochodem, i – aby szybciej dokądś przejechać – wjechałem na teren, co do którego wiedziałem, że jest w jakimś sensie zakazany. Trochę jakby miał tam miejsce remont dróg, czy coś w tym stylu. Uznałem, że jak spotkam jakichś policjantów, to będę udawał głupa, lub będę kłamał, że miałem zaparkowany samochód na tym terytorium (choć równolegle myślałem: “Przecież moja etyka zabrania mi kłamać – to może mieć złe konsekwencje”). Policjantów spotkałem wkrótce, i jakoś tak się z nimi skomunikowałem, że nie skłamałem, a oni nie wlepili mi mandatu ani nie aresztowali, ale kazali się wynieść z tego terytorium natychmiast, co zresztą sam zaproponowałem. I, tak jakby w eskorcie jednego z nich, poszedłem-pojechałem (byłem jakby kierowcą samochodu, ale z drugiej strony w zasadzie to szedłem tam, a samochodu nie było) wzdłuż jakiejś drogi bez nawierzchni (na tym terytorium była w ogóle zdjęta cała nawierzchnia i, zamiast asfaltu na drogach, był tylko piasek), choć jednocześnie – jakby na końcówce tej drogi – był częściowo wylany świeży asfalt. Wtem, gdy już prawie doszliśmy na koniec tej drogi, widzę, że przed nami pośrodku drogi stoi jakaś – dziwaczna i wielka – ni to waza ni to rzeźba z brązu, przypominająca nieco słonia Celebes, wysokości mniej więcej półtora metra. Wyglądało to jak odlany z ciemnego brązu (z elementami głębokiego indygo oraz opalizującej zieleni) posąg, o podstawie trochę jak beczka, i górze będącej trochę lejkiem. Policjant sam się zdziwił, ja zaś miałem poczucie: “No tak, wiedziałem, że to będzie – astralna manifestacja”. Było dla mnie jasne, że ten obiekt “istnieje autonomicznie”. No, ale chciałem się stamtąd wydostać. Więc wziąłem to coś za ten lejek i wyniosłem z tego terenu, sam też stamtąd wychodząc. Po wyjściu na zewnątrz postawiłem najwyżej kilka kroków, kiedy ten posąg zamienił się w wielką martwą gęś, z obciętą głową, z której chlusnęła cała krew (i chyba wnętrzności) na ziemię. Zrozumiałem, że to ta dziewczyna odeszła w ten sposób, i miałem poczucie, że zostało zdjęte jakieś zaklęcie (choć zacząłem się zastanawiać, czy oznacza to, że coś zostało nałożone na mnie, wskutek tamtej rozmowy, ale miałem poczucie, że nie). Chwilę potem doszliśmy do jakiegoś krawężnika. W jakiś naturalny sposób było tam troje czy czworo moich znajomych, oraz był tam także Mister. Nagle zobaczyliśmy wszyscy, że na tym krawężniku pojawiły się litery pisane jakimś dziwnym pismem, przypominającym bardzo pismo fenickie czy też runy (przy czym wydało mi się to samo w sobie bardzo interesujące, bo ja nigdy nie byłem szczególnie zaangażowany w runy na jawie, i nigdy mi się takie coś przedtem nie pojawiało). Miałem poczucie, że przy większym skupieniu będę potrafił je zrozumieć. Zarysy sensu mi się pojawiały – wiedziałem, że to jest tekst pożegnalny od tej dziewczyny, że wyraża jej miłość do Mistera, ale także przekazuje jeszcze jakąś wiadomość. Ponieważ nie mogłem tego rozkodować sensowniej (litery miały tę cechę, że nieco transformowały się, czy też wykazywały pewną niestabilność optyczną, kiedy się starało je przeczytać – trochę jak chmury na kwasie), to chciałem udokumentować je, prosząc kogoś o zrobienie zdjęcia. Niestety, niemal wszyscy obecni byli jakoś podejrzanie rozprzężeni i nikt nie był w stanie się skoncentrować na procesie dokumentacji. Przy tym ci ludzie mieli także brak szacunku dla wyjątkowości zjawiska – dotykali te litery, które ewidentnie na to reagowały. Prosiłem, żeby tego nie ruszać, bo wiedziałem, że to jest astralnie efemeryczne i niestabilne zjawisko, które w każdej chwili może się rozpaść, szczególnie pod wpływem naszych działań. Tylko jedna z tych osób (która była mieszanką jakichś dwóch osób z mojego realnego życia) miała w sobie coś sprzyjającego merytorycznym badaniom, i ten ktoś zaczął przerysowywać też te litery, tak jak ja. Byliśmy w trakcie tego procesu, kiedy nagle przejechał po tym krawężniku samochód (na ten czas wszyscy od niego odskoczyliśmy). Po przejechaniu przez samochód, te litery zmieniły się z pisma fenickiego na jakieś inne (takie trochę węzłowate). Wśród ludzi znajdujących się dookoła wzbudziło to jakiś taki głupkowaty entuzjazm, i zwiększyło jeszcze bardziej ich termalizację, wskutek czego zaczęli dotykać bardziej te litery, żeby powtórzyć ten efekt. W rezultacie litery zaczęły się dalej przemieniać, tracąc coraz bardziej zawartość semantyczną, transformując się do coraz mniej duchowych alfabetów, i przekazów w nich zawartych. Po kilku takich transformacjach pojawił się alfabet łaciński, a tekst był zamieniony w niemal dokładną sekwencję kolejnych liter (i znaków) z alfabetu, i już nie transformował się dalej. Czułem, że ładunek duchowy tego przekazu został wyczerpany i rozproszony, i odszedłem. Miałem zanotowaną część przekazu po fenicku/runicznie, natomiast ten kolega miał zapisane tym pismem wężowym, ale było jasne, że nie mamy wystarczająco dużo, żeby rozczytać głęboki sens tego komunikatu. Wiedziałem jednak, że “ona odeszła”.


(9.X.16, Santa Cruz de Tenerife)