Ślady pyłu
(Requiem dla zbiorów pustych / Nieskończoność jako symbol)

                    «Jak wytrzymać wszystko to mam
                    Świat rozmyty deszczem i ja
                    Świat rozmyty deszczem we mgle
                    Niech się skończy wreszcie deszcz ten»
                    – KSU, Deszcz

– Leżę w kokpicie, świat gdzieś-tam... – zapalił kolejne cygaro, i wraz z głębokim pierwszym wdechem zapadł się w fotel. Lekkie stukotanie deszczu otaczało przyjemnym kokonem, odsuwając wszystko znajdujące się poza nim w sferę abstrakcji, zaniku. – Kokpit, kokpit... Jesteśmy jak budowniczy zamków z mgły, szare cienie, drobny pył, mielony w żarnach bez śladu. Pióropusze i halabardy, błazeństwo od dostojeństwa różni tylko konwencja, kąt natarcia na sąd. Niewiele zostaje z nas, z naszych drobnych różnic, w skali tysięcy, milionów lat. A nawet w skali kilku lat, znaczenia rozmieniają się w drobne nic. Odgrzebujemy w ziemi, w obojętnych skałach, jakieś resztki trylobitów, z których nie zostało żadnych historii. Tak jakby historia była jakąkolwiek większą wartością – te selektywnie obrobione obierki po faktach, wielokrotnie przetworzone, zatarte, po stokroć przekłamane... – Zdawał się znajdować rozkosz w wypowiadaniu nadmiaru niwelujących się w zarodku słów, wydawało się niemal, że forma jego wypowiedzi miała stanowić potwierdzenie dla znikania treści. Choć może to jedynie ten smak chwili, cygaro, deszcz... – Sklejamy mgłę w wieże, w mury, a kiedy już mamy ściany i strażnice, to domalowujemy miasta, wstecz i wprzód, tworzymy historie i nadzieje, staramy się nadać jak najwyraźniejszy kształt przyszłości i przeszłości, mimo że są złudą, są resztkami i mrzonką, wyobrażeniem, czymś co nie jest obecne, i nigdy nie jest, bo to co jest, jest tylko teraz. Bo przecież to, co wyraźnie jest, jest z siebie, jest swoją mocą, nie wymaga szczudeł, pomocy, wsparcia kłamstwem i podkolorowaniem. Tu, w kokpicie, w centrum wszechświata, w jedynym miejscu które jest, widzę to wyraźnie. Im bardziej wytłumiony jest nachalny krzyk przedmiotów, gestów, treści, i schematów tworzenia tak zwanego siebie podług nich, tym wyraźniej widzę obecność jako uwagę bez środka ciężkości, przestrzeń afiniczną bez masy i układu współrzędnych, jako tożsamość przeżywania-się ruchu i uobecniania się obecności. Rzecz jasna, jest umiejętnością i sztuką by zbyteczne rekwizyty, cygaro, fotel, ciężar ciała, skomponować dla oddechu i ruchu tej uwagi, a nie dla spadków do leja grawitacyjnego. To trudne i łatwe zarazem, jak dwie strony szyby podczas widzenia w więzieniu... – Zamilkł na chwilę, wpatrzony gdzieś przed siebie. Wziął kolejny głęboki wdech dymu. Po chwili znów zaczął mówić, choć głosem bardziej matowym, dochodzącym jakby z oddali. – Układy równoważności Galileusza nie były jedynie gloryfikacją społeczeństwa przepojonego duchem primus inter pares. Były odzyskaniem wglądu, chwilowego, – zanim maszyny pogrążyły się w ciemnych północnych lasach – w jasność śródziemnomorskiej obecności, muzykę wieczoru, wiatr, oliwę, lekkość wina, obfitość i błękit morza, biel i rozkoszny kształt marmuru. U Galileusza brak tej mitomanii nieskończoności, ciemnego gnostycyzmu przestrzeni. Z dwudziestowiecznych bardzo nieliczni zobaczyli wyraźnie jak bardzo pogrążające się w mit były dalsze kroki. Wśród nich Weil, z jego potraktowaniem infinitezymali i nieskończoności jako symboli. Jaka będzie matematyka, kiedy skończy się już nasz czas? Co pozostało dla nas z matematyki indyjskiej sprzed dwóch tysięcy lat? Nasze myśli i słowa pozostaną w skamieniałym martwym mule, jak te trylobity, których wartość dla nas jest wyłącznie wartością wzmacniania naszych własnych mitów – nazywanych dumnie poznaniem, odkryciem, myśleniem. Okrutny narkotyk. Czym będzie liczba, jeśli nie proporcją zamkniętych kształtów, jeśli nie pierwiastkiem i jego algebraiczną transformacją, jeśli nie funkcją abstrakcyjnych zbiorów? Dlaczego te pytania mają dla mnie jeszcze jakiekolwiek znaczenie – tu wśród deszczu, z cygarem, w fotelu? A wokół ten deszcz, to miasto zawsze w deszczu, ten kraj niekończącego się deszczu, z mokrym, zmęczonym chlebem, cygarem drapiącym w gardle, mdłą rozkoszą w nadpleśniałym fotelu. Przedmioty boleśnie pokryte mokrym pyłem, nie promieniotwórczym lecz właśnie nijakim, bo nic tu nie świeci, ni grozą, ni nadzieją. Zieleń schodząca w wytartą, brudną szarość, z każdym rokiem, liczebniki psują się coraz szybciej, i coraz bardziej anonimowo. W słowach skierowanych z milczenia w ciszę, wirtualność par, jak świętych obcowanie, aniołowie na szpilkach, powolna samotna starość, i nadmierna podaż niegdysiejszych treści, już nawet nie wyprzedaż, raczej ochłapy odstawiane gdzieś na nieużytki, ze wzruszeniem ramion, ekonomia jak po rozpadzie Związku, i związków.


(Каракол, 17.08.2014)